„Julieta” – Almodóvar w smudze cienia

„Julieta” –  Almodóvar w smudze cienia

Po trzech latach milczenia nazwisko Pedro Almodóvara znów jest na ustach całego świata. I nic dziwnego. Nowa produkcja reżysera „Julieta” inspirowana jest przecież opowiadaniami Alice Munro, pisarki, której wyważona twórczość na pierwszy rzut oka wydaje się być całkowitym przeciwieństwem kolorowych, zwariowanych obrazów, do jakich przyzwyczaił nas Hiszpan. Nie dajcie się jednak zwieść, Almodóvar wiedział, co robi. Munro to przecież specjalistka od kobiet, ukochanych bohaterek Pedra, do których ten – po krótkim romansie  z „przelotnymi kochankami” – powraca w wielkim stylu.

 

Nawet nie wiecie jak dobrze znacie Julietę i jej historię. Jest pewna siebie i zdecydowana jak Raimunda („Volver”), a jeśli kocha, to równie mocno i namiętnie co Lena z „Przerwanych objęć”. Po utracie dziecka odchodzi od zmysłów zupełnie jak Manuela z niezapomnianego „Wszystko o mojej matce” i podobnie jak ona, nieludzkim wysiłkiem znajduje w sobie jednak siłę, by żyć dalej. Na tym podobieństwa z dotychczasowym dorobkiem Hiszpana się oczywiście nie kończą, bo w warstwie wizualnej „Julieta” kipi aż od soczystych, wyrazistych kolorów, od zawsze będących znakiem rozpoznawczym Almodóvara. A jednak tak kojarzona z jego poprzednimi filmami nonszalancja, zabawa i szaleństwo nie mają szans wkraść się do świata bohaterki, z której historią zapoznawani jesteśmy tym razem. Nowy obraz twórcy „Skóry, w której żyję” utrzymany jest w poważnym tonie, próżno szukać tu mrugnięć do widza i zagrań rodem z opery mydlanej, które do tej pory tak często osładzały nam gorzkie dramaty ze słonecznej Hiszpanii.

 

Efekt nie byłby jednak tak przejmujący, gdyby nie piękna muzyka Alberto Iglesiasa i – przede wszystkim – świetne aktorstwo.

 

Almodóvar zawsze traktował swoje bohaterki z czułością i sympatią, w jego najnowszym filmie wyczuwalne jest jednak też coś, co najchętniej nazwałabym po prostu wielkim szacunkiem dla tragedii tytułowej heroiny; tragedii, której reżyser nie ośmiela się umniejszyć przez zabawne scenki rozgrywające się na drugim planie. „Tego, co przeżywa matka po utracie dziecka nie można sobie wyobrazić. Tego nie da się wyobrazić, dopóki się tego nie przeżywa” słyszymy pod koniec filmu i te słowa najpełniej oddają stosunek reżysera do bohaterki, której córka przepada bez wieści na długie lata. Nie umiem sobie tego wyobrazić, zdaje się mówić Almodóvar, ale jestem obok i przeżywam to wraz z tobą, Julieto. Rozpaczy swojej bohaterki Pedro nadaje twarz i barwy,  żebyśmy i my mogli ją zobaczyć i przeżyć.

 

Efekt nie byłby jednak tak przejmujący, gdyby nie piękna muzyka Alberto Iglesiasa i – przede wszystkim – świetne aktorstwo. Do tytułowej roli twórca „Kiki” postanowił zaangażować dwie aktorki:  Adrianę  Ugarte, odgrywającą  Julietę  za  młodu oraz  Emmę  Suárez,  która  wciela się w starszą wersję bohaterki. Za zabiegiem tym stoją oczywiście kwestie praktyczne, trudno nie dostrzec jednak jego wymiaru symbolicznego – w pewnym momencie Julieta naprawdę staje się inną osobą, nic więc dziwnego, że i jej wygląd ulega zmianie. Trudno oprzeć mi się też wrażeniu, że przemiana odważnej młodej dziewczyny,  której  świat  mieni  się  wszystkimi  barwami  tęczy w kobietę z drugiej części filmu, może być znamienna jeśli chodzi o dalszą twórczość reżysera.W „Juliecie” szaleństwo formalne i intensywność młodości w pewnym momencie ustępują bowiem cichemu dramatowi, w którym nie ma już miejsca na przepych rodem z telenoweli, do jakiego przyzwyczaił nas reżyser – zmiana znaczna i znacząca.

 

Pytana o inspirację dla swoich opowiadań, Alice Munro zwykła odpowiadać, że zawsze pisze o momencie życia, w którym aktualnie się znajduje, co z pewnością łączy ją z Almodóvarem, któremu filmy służą do rozliczania się ze swoją przeszłością („Złe wychowanie”), a także świetnie oddają aktualne nastroje społeczne (wystarczy wspomnieć „Przelotnych kochanków”, stworzonych ku pokrzepieniu serc Hiszpan zmagających się z kryzysem gospodarczym). Być może więc piękna i tak konsekwentnie poważna „Julieta” to opowieść o wchodzeniu w strefę cienia nie tylko tytułowej bohaterki, ale też samego Almodóvara, jego osobiste świadectwo godzenia się z przemijaniem. Tak czy inaczej, najnowszy film twórcy „Volvera” pozostaje rasowym dramatem, znakomicie zagranym i wyreżyserowanym, który żadnego serca nie powinien pozostawić obojętnym. Poza wielkimi emocjami, ta wyjątkowa opowieść o miłości i śmierci zawiera w sobie też głęboką mądrość oraz przekonanie o istnieniu sensu w losie każdego człowieka, co znów łączy Almodóvara z autorką „Kocha, lubi, szanuje”. Mówiąc o powodach, dla których pisze, Alice Munro powtarzała bowiem: „Tak widzę życie. Ludzie zmieniają się, kształtują na nowo po kawałku, robiąc rzeczy, których nie rozumieją. Powieść ma spójność, której nie widzę wokół siebie”. „Julieta” też ją ma i już choćby to czyni ją produkcją ważną, wartą każdej minuty poświęconego jej czasu.

______________________________________________________________________________________________________________