Karma „Nieracjonalnego mężczyzny”

Na pozór nie ma tu nic śmiesznego, a jednak Woody Allen znów groteskowo potraktował tragedię. Choć to humor w najbardziej zgryźliwym, szyderczym wydaniu.

 

Abe Lucas to zblazowany wykładowca filozofii, który nawet nie szuka sensu egzystencji. Zaniedbany i drażliwy belfer nie jest w stanie wykrzesać z siebie większych pokładów energii, by skończyć książkę. Łatwiej za to przychodzi mu zaglądać do kieliszka, jak tylko opuści salę wykładową. A w prywatnych relacjach ma tak „wylane”, że aż nie krępuje się mówić o kwestiach wstydliwych. Dla umęczonego i emocjonalnie zwichniętego ponuraka nawet nieudana próba samobójcza jest jak gdyby imprezowym kaprysem, choć z poważniejszym dnem. Jednak autodestrukcyjny, acz narcystyczny krytykant ma okazję wreszcie połechtać rozbuchane ego. „Toczony” ewidentną depresją przypadkowo odnajduje w końcu cel, którym nie pogardziłby Raskolnikow Dostojewskiego…

 

Samotnik z zapuszczonym, tatusiowym mięśniem piwnym odzyskuje siły witalne na drodze niejako „wampirycznej”. Pełen determinacji zbrodnię popełnia efektywnie, bez najmniejszego zgrzytu (reżyser słusznie poskąpił nam – potencjalnie najmocniejszej, najbardziej widowiskowej – sceny śmierci). Ba, we własnym mniemaniu wcale nie przekroczył granic moralności. Od początku pachniało to na kilometr „Zbrodnią i karą”. Zanim jednak ktoś zdążyłby wystosować argumenty przeciw nowojorczykowi, on sam podaje stosowny trop na tacy (a dokładnie: na blacie biurka).

 

Zresztą, czy ktoś z oglądających zwrócił uwagę, że jeden z uczestników zabawy – jakże niezręczne określenia w zderzeniu z minorowym nastrojem głównego bohatera! – podsunął mu pomysł na „formę” zbrodni? To, że Allen celowo umieścił ten smaczek celowo, jest pewne. Czy jednak ten niuans – najwyraźniej zepchnięty do podświadomości, w czym istotnie pomógł alkohol – miał wpływ na jego fikcyjnego bohatera jest już wątpliwe.

 

Narracja personalna niepostrzeżenie lawiruje między dwójką głównych postaci. Jill Pollard (naturalna, przekonywająca, choć zabawnie zezująca w najbardziej emocjonujących fragmentach Emma Stone) to studentka zafascynowana aż do przesady osobliwym naukowcem. Stopniowo, coraz bardziej ostentacyjnie olewa „właściwego” – w jej oczach nudnego w swej „normalności” – partnera Roya (Jamie Blackey). Niezmordowana (nomen omen) w uczuciach do Abe’a wcale nie rywalizuje ze starszą od siebie wykładowczynią. Rita (Parker Posey) z tej samej uczelni sama wskakuje mu do łóżka i nie zraża jej jego opona od ulubionej whisky ani nawet chwilowa impotencja. Obie potrafią dzielić się w jakiś przedziwny sposób niedostępnym Abe’em Lucasem, choć nieraz potrafią go przejrzeć.

 

Abe wyraźnie zapowiada zbrodnie, więc widz odbiera „asekuracyjne” nastawienie Jill jako nielogiczne, a zarazem tak ludzkie, typowe dla ludzi głęboko zauroczonych. Jill wypiera ewidentne argumenty, by nie musieć zmierzyć się brzemieniem występku swego kochanka (Owszem, kochanka, gdyż nasz „urodzony morderca z powołania” wraz z wypełnieniem misji odzyskuje nie tylko wzwód duchowy, ale i ten czysto fizyczny). Jednak on sam – tchórz z przerośniętym ego – pozostaje raczej zakochany w sobie i swoim „nowym życiu” niż w kimkolwiek innym. Aż do groteskowego finału – taka karma!

 

Gdy Allen (nieco) poważnieje, zaczyna się robić interesująco. Nie pierwszy raz flirtuje z morderstwem i znów eksploruje kulisy zbrodni. Dużo więc tutaj „Wszystko gra” i „Zbrodni i wykroczeń” ze szczyptą „Snu Kasandry” i odrobiną „Zagadki morderstwa na Manhattanie”. W wymowie przypomina nieco  „Blue Jasmine” (tragikomiczna narracja), a bohater, cyniczny racjonalista, jakby trochę urwał się z „Magii w blasku księżyca” albo „Przejrzeć Harry’ego”

 

Jak zwykle ma dobrą rękę do kreowania wyrazistych osobowości. A może to zasługa samego Joaquina Phoenixa, że po kilku minutach doskonale wiemy, jakie z niego ziółko? (choć i warsztatowo miał okazję znów dowieść swego talentu). Bohater mockumentu „Jestem jaki jestem” był wręcz stworzony do roli wykładowcy o „niegodnej zaufania” gębie. Z kolei jego bezkompromisowe poglądy stanowią odzwierciedlenie rzeczywistego stanowiska reżysera: filozofia jest fascynująca, gdyż nie ma najmniejszego sensu.

 

Ponadto twórca eksploatuje muzę Stone i proponuje jeszcze nową „muzę”. Już czołówkę pozbawiono charakterystycznej nowoorleańskiej nuty. Podkład „Nieracjonalnego mężczyzny” to bodaj najlepsza ścieżka dźwiękowa w filmie Allena, choć de facto reżyser wałkuje tu przede wszystkim jedynie trzy kompozycje tria wciąż żyjącego Ramseya Lewisa: od najspokojniejszego grania (niemal pod kotleta) „Look A Here”, przez utrzymane w średnim tempie „Wade In The Water” aż do żywiołowego „The In Crowd” (będący laureatem Grammy w 1965 roku).

 

Soundtrack znacząco wpływa na niejednoznaczny odbiór dzieła. Gdybyśmy dostali tradycyjny (tradycyjny również dla obrazów reżysera) jazz, to nie byłoby wątpliwości, że mamy do czynienia z komedią. Z kolei muzyka poważna uciszyłaby wszelkie śmiechy. A w najnowszym obrazie komika dostajemy coś jakby spomiędzy: jazz bliższy nowoczesnej odmianie tego gatunku. Pozornie więc oglądamy zmagania bohaterów jak najbardziej serio, lecz nie przestajemy się podśmiechiwać.

 

Za to niewielkim zgrzytem w mechanizmie dzieła są dziwnie – jak na standardy Allena – ucięte, jakby niedorobione dialogi. Co wszak samo w sobie nie musi być przecież wadą: taki zabieg nadaje strukturze wrażenie nieco szybszego rytmu. Trzeba jednak przyznać, że z Allena jest minimalista dobrego sortu: nie ma tu jednej niepotrzebnej sceny – żadna nie powiela wcześniejszej rozeznania widza, a w konsekwencji może salę opuścić już po niecałych stu minutach.

 

Ale chyba najmniej przekonuje… sam tytuł. Zdecydowanie zbyt dosłowny. Przykre, że polscy dystrybutorzy najwyraźniej wątpią w cudowną moc edukacji w naszym kraju, kategorycznie odrzucając widmo przełożenia go jako  mężczyznę „irracjonalnego” i wybierając prostszego „nieracjonalnego”. Ale już mniejsza, bo niezbyt dokładne tłumaczenie treści pozostawia znacznie więcej do życzenia.

 

„Nieracjonalny mężczyzna” wydaje się tylko i aż „kolejnym filmem mistrza”. Ewidentnie robiony, jak zawsze, „na szybko”, lecz Allen jest tak zręcznym i doświadczonym twórcą – niepozbawionym przy tym talentu i świetnych pomysłów – że samo to w spokojności wystarcza na dobry film, a nawet bardzo dobry. Czy gdyby poświęcił mu nieco więcej czasu otrzymalibyśmy arcydzieło?

 

Aaa… jak zatem poradzić sobie z depresją? Tego nam reżyser nie powie, ale za to nie omieszka wskazać błędnej drogi. I jak tu Allena, starego ironisty, choć trochę nie lubić?

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA.

 

Autor: Filip Cwojdziński