Kino spektakularnie niewidowiskowe: „Nocne gry”

Akcja filmu rozgrywa się w Portland w stanie Oregon w czasach współczesnych. Josh (Jesse Eisenberg) pracuje na ekologicznej farmie, Dena (słynna dziecięca gwiazda, Dakota Fanning, w tej chwili już pełnoletnia) w spa dla kobiet. Wstrząśnięci wizją katastrofy ekologicznej z filmów dokumentalnych na temat środowiska naturalnego, postanawiają działać. W ramach anonimowego apelu do mieszkańców regionu postanawiają wraz z weteranem marines, Harmonem (Peter Sarsgaard) zniszczyć zaporę wodną Green Peter w oregońskich górach. Wątpliwości w obrębie tego (organizacyjnego, bo nie miłosnego) trójkąta  co do racjonalnej oceny przedsiębranych działań dotyczących elektrowni wodnej przychodzą cokolwiek poniewczasie. Śmierć pociąga śmierć, a tajemnica tajemnicę – w coraz bardziej bezsensownej sprawie. By nie zdradzać za dużo, można powiedzieć, że w przesłanie dzieła może przypominać niesamowity dokument „Scena Zbrodni”.

 

Reichardt doprowadza swoich bohaterów do rozstroju psychicznego, ale czyni to jakby od zewnątrz, toteż ciężko nazwać film „psychologicznym”. Stawia swoich bohaterów przed typowym dylematem, ale z prezentowanej anty-psychodramy wychodzi obronną ręką. Oboje głównych bohaterów czuje wyrzuty sumienia, ale Josh pragnie uniknąć konsekwencji, a Dakota nie potrafi wytrzymać w milczeniu; grozi, że zdradzi prawdę. Problem polega na tym, że bohaterowie noszą piętno, które wielu zbagatelizowałoby jako przypadek albo zło konieczne dla osiągnięcia (w ich mniemaniu) szczytnego celu. W obliczu tragedii jednak ocena występku ulega przewartościowaniu. Są przerażeni, że ktoś może ich rozgryźć - a przecież nie mają racjonalnych podstaw, by być zdemaskowani – tylko ich nerwowe zachowanie zdradza niewygodną przeszłość. Przez kumulującą się atmosferę paranoi, widz nabiera podejrzeń co do zamiarów jej wspólników. Czy słusznie? Tego nie zdradzę.

 

To najlepszy film Reichardt, co nie znaczy, że wybitny. Scenariusz został napisany razem z Jonathanem Raymondem, który współpracował z autorką już od „Old Joy” czy „Wendy i Lucy”. Choć film opiera się na dialogach (akcji jako takiej za dużo nie ma), to jednak film nie jest przegadany. W końcu u Amerykanki to norma. Jednak moje pierwsze wrażenie było: „Nie poznaję Reichardt! Gdzie podział się jej styl?”. Z reguły realizowała minimalistyczne, powolne kino drogi (przede wszystkim pod wpływem wczesnych dokonań Jima Jarmuscha, ale można dostrzec też podobieństwa do produkcji Gusa Van Santa, Carlosa Reygadasa, Jana Jakuba Kolskiego i Akiego Kaurismakiego), a muzyka pojawiała się w nich niemal wyłącznie „gościnnie” (chlubnym odstępstwem od reguły był „Old Joy” z przyjemną ścieżką dźwiękową indie-rockowej grupy Yo La Tengo). Tym razem muzyki jest już znacznie więcej. Raz są to dźwięki pinkfloydowskie, innym razem słyszymy tylko przeciągające się partie fletów. Niezła muzyka nadaje charakteru niepewności i umiejętnie buduje atmosferę, podczas gdy narracja i styl reżyserski sprawiają wrażenie aż nadto neutralnej. Ta nijakość ostatecznego rezultatu to chyba największy błąd poprzednich produkcji Reichardt. W „Nocnych grach” dostajemy także całkiem udane ujęcia w ciepłej kolorystyce – o ile nie spowija je mrok. (Od czasu poprzedniego filmu, „Meek’s Cutoff”, dostrzegalna jest większa dbałość o jakość zdjęć w filmach Amerykanki). Twórczyni z reguły brała też małą liczbę głównych bohaterów i tej zasadzie pozostała wierna.

 

Powolna narracja zapewne ma służyć delektowaniem się X muzą, ale przeciętnego filmowego konsumenta może ona znudzić (przy czym wydaje się, że to pierwszy film Reichardt tak naprawdę o czymś; jakimś konkretnym zdarzeniu). Faktem jest, że „Nocne gry” trzymają w napięciu (niektórzy proponują filmowi groteskową łatkę eko-thrillera) jak żaden inny film Reichardt – a nie dała się ona do tej pory poznać jako mistrzyni tego fachu. Proponuje jednak na tyle prosty przekaz, że nie trzeba być rozeznanym w temacie, by film zrozumieć. Jest przy tym dyskretna i umiejętnie unika łopatologii.

 

Ktoś powiedział o „Nocnych grach” szalenie trafnie, że to „kino spektakularnie niewidowiskowe” – minimalistyczne nawet w grze Eisenberga (z permanentnie załamującym się głosem). Jedno, co naprawdę zasługuje na pochwały to zmylenie widza, gdy przekonany jest o zgubnym dla siebie ruchu Josha w kafejce internetowej (pozostaje on jednak bez konsekwencji). Drugim ciekawym szczegółem jest niepokazanie samego punktu zwrotnego, lecz wyłącznie powściągliwych reakcji trójki bohaterów tamtej chwili. Trzecim z kolei aspektem godnym zwrócenia uwagi jest udzielająca się widzowi zagwozdka: gdzie leży granica między ekologicznym wyborem a  przymusem?

 

Mimo wszystko wydaje się, że był to dobry materiał co najwyżej na średniometrażówkę. Problem tkwi w tym, że ciężko zbudować w tym czasie konstrukcję dramaturgiczną, która wciągnęłaby widza. Rzadko też takie produkcje traktuje się z równą powagą co długometrażowe produkcje, tak więc musi zmienić się także podejście dystrybutorów. W szerokim mniemaniu to wciąż raczej film długopodobny – w domyśle gorszy. Czy znajdzie się zatem twórca, który odmieniłby to przeświadczenie?

 

RECENZJA W INNEJ WERSJI POJAWIŁA SIĘ W 7. NUMERZE „JEDNODNIÓWKI” – ORGANU PRASOWEGO ALL ABOUT FREEDOM FESTIVAL 2013.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz