„Knight of Cups” – wezwanie do przebudzenia śniącego pielgrzyma

Wedle relacji z pokazu na festiwalu w Cannes po filmie rozległy się zarówno oklaski, jak i gwizdy. Nie dziwię się żadnej ze stron. Najnowsze dzieło filmowego filozofa, Terrence’a Malicka, to film bardzo tajemniczy, skrywający głębię zakorzenioną w zbitkach wspaniałych kadrów i pojedynczych słowach dialogów. Reszta to tylko niewyraźne tło, podobne temu, które widziałem w „Mulholland Drive” Davida Lyncha. „Knight of Cups” to film oniryczny, błądzący gdzieś na granicy jawy i snu, głównie dlatego, że głównym motywem jest przebudzenie się ze snu głównego bohatera, który na wiele lat zatracił się w luksusie i blasku hollywoodzkiego życia.

 

Znów, by zrozumieć film Malicka, trzeba w naszej główce przełączyć pstryczek z napisem: „filozoficzne podejście”. Nie możemy oczekiwać od tego reżysera przejrzystej, klarownej formy z jawnym początkiem, rozwinięciem i konkluzją. Jeżeli damy się ponieść historii, zdjęciom i słowom, dopiero wtedy dojrzymy sedno całego filmu. Dla jasności, wyobraźcie sobie zamarznięte okno odizolowanego domu. W nim znajduje się to, czego w głębi oczekujemy, ale zwyczajne patrzenie, ani okrążenie nic nam nie da. Tylko po przejechaniu po oknie dłonią ukaże nam się tajemnicze wnętrze. Ten pstryczek w naszej głowie jest niczym ręka dla zamarzniętego okna: kluczem, przepustką do tego, co jest na wewnątrz. Inaczej, film to tylko zamaskowane gesty, ruchy i parę dźwięków.

 

 

Po ówcześniejszych doświadczeniach z „Cienkiej czerwonej linii”, „Drzewa życia” oraz „Wątpliwości” byłem przygotowany na każdą ewentualność, dlatego też przełączyłem pstryczek na właściwy biegun przed seansem. Moim oczom ukazała się historia człowieka, scenarzysty Ricka (błądzący między kadrami Christian Bale), który ma już wewnętrznie dość tej całej ułudy, jaką jest życie z celebrytami. Codzienne imprezy kończą się libacjami i niechcianym kacem o poranku; dziewczyny „na jedną noc” wychodzą z jego mieszkania nad ranem, przed śniadaniem, nie zostawiając nawet „romantycznej” karteczki obok poduszki śpiącego. Natomiast on zostaje na imprezie do samego rana, chodząc między pustymi butelkami na tarasach wieżowców, bądź też budzi się z poczuciem winy i przeświadczeniem, że już nigdy nie doświadczy prawdziwej miłości, a jedynie pokochał uprawianie miłości. Nie jest to historia seksoholika, w żadnym wypadku; jest to historia człowieka znajdującego się wewnątrz kręgu wzajemnej adoracji, nawiązuje relacje kończące się szybko, bądź nie mające żadnego wpływu. Rick to człowiek trapiony żalem od popełnionego grzechu, goryczą jaką okazało się dla niego życie z tymi bezwstydnikami zza obiektywu kamery.

 

Ale Rick próbuje się stamtąd wydostać. Próbuje pogodzić się z ojcem (Brian Dennehy), dać spokój duszy swemu bratu (Wes Bentley), a nawet spotyka się ze swoją byłą żoną (Cate Blanchett), by zasięgnąć u niej rady. Nie znając przyczyn swojego roztargnienia Rick wchodzi również do salonu astrologicznego, gdzie pewna Cyganka czyta jego los z kart tarota.

 

Cała historia ma również inne podłoże. Na samym początku jesteśmy poinformowani o historii pewnego księcia ze Wschodu, który został wysłany na polecenie swojego króla do Egiptu, gdzie miał znaleźć perłę głeboko pod taflą morza. Posłuszny książe wyruszył na Zachód i w końcu doszedł do Egiptu, tam dano mu schronienie, dano jeść i napojono go. Napełniono też pewien puchar, po którego wypiciu książe zapadł w długi sen. I śnił przez długi czas. Śnił tak długo, że zapomniał, że jest synem króla, że jest księciem. Zapomniał, że poszukuje perły. Książe śnił dalej.

 

Choć dotyczy czytanej przez ojca Ricka historii, opowieść może mieć inne źródło, zapewne bajkowe, jak u Hansa Christiana Andersena, ale nie idzie się oprzeć wrażeniu, że Malick mówi tutaj o relacji człowieka z Bogiem. Religia chrześcijańska to bardzo ważne medium w dziełach Amerykanina, odgrywała ona dużą rolę w „Cienkiej czerwonej linii” i później w „Drzewie życia”. Tutaj ta relacja jest ukryta pod postacią historii zasłyszanej jako dziecko. Teraz przydaje się włączenie pstryczka z napisem „filozoficzne podejście”. Człowiek we wczesnej erze swojego istnienia został stworzony na wzór Boga, miał być jego ziemskim odpowiednikiem w mikroskopijnej skali; miał szukać piękna, ale człowiek zgrzeszył w rajskim ogrodzie Eden. Ta historia współgra z dzisiejszym losem człowieka, który zostaje wysłany na świat przez Boga, by znalazł perłę – piękno samo w sobie i sens życia. Jednakże po drodze zostaje omamiony (skuszony przez węża) przez obietnicę luksusu, nieskończonych dóbr, pieniędzy, kobiet i wina. Daje się zwieść zapewnieniom innych, wstępuje w krąg wzajemnej adoracji – zapada w głęboki sen, zapominając o celu, z którym został wysłany, zapomina o perle.

 

Knight of CupsTerrence’a Malicka rezonuje na wielu płaszczyznach, ale można go zinterpretować jako sen owego pielgrzyma, księcia wysłanego przez króla w celu odnalezienia perły. Stąd też jest wiele pourywanych kadrów, kamera błądzi, jest dynamiczna, nie zawiesza oka na żadnym stałym elemencie, jest w ciągłym ruchu. Pędzimy przez film, niczym nasze sny pędzą nocą w naszej głowie. Nie mają sensu, ciągle znajdujemy się w centrum wydarzeń, nigdy nie pamiętamy początku snu. „Knight of Cups” jest godnym następcą takich dzieł jak Ulisses Jamesa Joyce’a, w którym jeden z rozdziałów jest prezentacją strumienia świadomości, następcą „Mulholland Drive” o skażonym, hollywoodzkim życiu celebrytów na tle snu, czy nawet niedawnej „IncepcjiChristophera Nolana. Jednakże tym razem musimy pamiętać, że to przede wszystkim kino artystyczne. To nie jest film stworzony głównie dla zysków, ale by przekazać jakąś ideę. Ideą tego filmu jest opamiętanie się i wyrwanie z okalającego nas snu; przebudzenie się i powrót do celu misji, z jaką zostaliśmy wysłani.