Kompleks małego pytona. „Czego dusza zapragnie”

Ciężko w to uwierzyć, ale „Czego dusza zapragnie” to dopiero 4. (słownie: CZWARTY) samodzielny film kinowy Terry’ego Jonesa. Nie licząc trzech o niebo lepszych fabuł pythonowskich – istnych kamieni milowych w świecie komedii, a także w historii kinematografii w ogóle. W takim tempie poprzedni film Jonesa, „O czym szumią wierzby”, w zeszłym roku osiągnął już pełnoletniość.

 

Najsłynniejsza jego „solówka”, „Eryk Wiking”, była całkiem sympatyczna, choć nierówna. I właśnie ta „sympatyczność” to miecz obosieczny stylu Jonesa. Bezpieczna, staromodna formuła komediowa może działać na korzyść (dla widzów stęsknionych za takim kinem) lub niekorzyść (gdyż nie ma polotu ani odwagi nowoczesnych komedii Setha MacFarlane’a).

 

Najsmutniejsze, że Jones na starość nie może pozwolić sobie na wszystko. Jego humor musi być już utemperowany, inwazyjny niedotkliwie. A przecież onegdaj stał na straży obrazoburstwa. Po anarchizującym humorze „Latającego cyrku” nie pozostało prawie śladu. Nie ma więc cienia szansy, by scenariusz śmieszył równie rozbrajająco, jak kultowe produkcje trupy z lat 69-83. Tym niemniej seans zawiera kilka bardzo komicznych „zagrań” (vide monolog przy lustrze).

 

Obrazy Jonesa noszą wyraźne piętno produkcji dla dzieci (na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie uraczył nas prawdziwie „dojrzałym” obrazem). Również styl „Czego dusza zapragnie” nieco trąci kinem familijnym, choć nieprawdą jest, jakoby całkowicie zrezygnowano z wulgaryzmów (i odrobiny nagości) – elementy te, co najwyżej, zredukowano. A taki „Ted” (wraz z niezgorszą kontynuacją) tylko udowadnia, że nie ma co się "szczypać", tylko rzucać mięsem (nie tylko werbalnym) gdzie popadnie – ale z głową.

 

Ale za Jonesem ciągnie się o wiele poważniejszy kompleks. A właściwie mało poważny. Całkiem niepoważny. Bowiem po raz kolejny zaprosił do współpracy kolegów z Monty Pythona, by użyczyli swoich głosów. Od dawnego kolektywu najwyraźniej nie potrafi się on oswobodzić. Również przykład Paula McCartneya udowadnia, że osoby będące motorami napędowymi wybitnych zespołów w pojedynkę tracą pewność siebie, nie mogąc schować się za czyimiś plecami w razie porażki. Najzwyczajniej w świecie ciężko mu samodzielnie przebić iskrzące się od absurdalnych pomysłów zespołowe scenariusze Pythonów.

 

Swoją drogą, główny bohater, Neil Clarke – poczciwina eksperymentalnie obdarzony przez kosmitów  boską, właściwie nieograniczoną mocą – mógłby spokojnie posiadać fizjonomię Michaela Palina, gdyby film kręcono dobrych parę lat wcześniej (choć zmarły Graham Chapman wydawałby się równie dobry). Co bynajmniej nie znaczy, że Simon Pegg sobie nie poradził. Sam Jones pojawił się tylko w epizodzie jako kierowca ciężarówki. Tylko po co głupie miny stroi, to ja nie wiem. Z kolei Terry Gilliam jest wręcz nie do rozpoznania i to nie dlatego, że jego głos jest stosunkowo najmniej charakterystyczny z całej szóstki Pythonów – celowo bowiem starał się brzmieć obrzydliwie i plugawo. Za to nie ma najmniejszego problemu z identyfikacją głosu Johna Cleese’a oraz Erica Idle’a (choć ten ostatni miał najmniejsze pole do popisu). Paradoksalnie partie z komikami sprawiają wrażenie wymuszonych i najmniej zabawnych.

 

Choć fabuła ma potencjał komercyjny (bo jest mało oryginalna), to ciężko o fortunę z tytułu „Czego dusza zapragnie”. Cała fabuła jest bowiem mocno wtórna względem produkcji pokroju „Bruce'a Wszechmogącego” i całej bandy podobnych obrazów. Nie tylko punkt wyjścia jest podobny, ale także i morał: można mieć wszystko i nie być spełnionym... To tylko typowa, ciepła i poprawnie poprowadzona historyjka, jakich wiele: o dojrzewaniu, o braniu odpowiedzialności za swoje życie i czyny. Także to nic nowego, ale projekcja nie boli, a wręcz miło można sie na niej „zawiesić”.

 

No właśnie – choć to komedia, to wywołuje w odbiorcy nieco żalu, jeśli posiada on wiedzę pozafilmową. Podłożony głos pod psa Dennisa to być może ostatnia artystyczna rzecz, której dokonał przed przedwczesną śmiercią Robin Williams. Dlatego – choć zabieg zabawny i udany – kwestie czworonoga nie śmieszą, tak jak mogłyby. Zresztą w napisach końcowych dodano krótką migawkę, jak zmarły aktor zmaga się z rolą – a właściwie wykonuje ją niemal bezboleśnie, intuicyjnie i całkowicie naturalnie. Jego charyzma to bodaj największa motywacja, by wybrać się do kina.  A reżyserowi pozostaje kibicować, że jeszcze coś nakręci. Życzę jednak i jemu i sobie czegoś bardziej wywrotowego.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Filip Cwojdziński