„Kryptonim U.N.C.L.E.” - mieszanka wybuchowa

Szpiegostwo wróciło na nasze ekrany w wielkim stylu. Przecież to jeszcze w tym roku mogliśmy zobaczyć „Kingsman: Tajne służby” Matthew Vaughna, „Mission: Impossible – Rogue Nation” McQuarriego. A w przerwie między agentami Huntem oraz Bondem (w listopadzie na ekrany wchodzi „Spectre”) dostaliśmy kolejną dawkę szpiegowskiego koktajlu, tym razem w reżyserii samego Guya Ritchiego. „Kryptonim U.N.C.L.E.” - bo o nim mowa – to niesamowita mieszanka wybuchowa, z radością czerpiąca z wszystkich klisz i bawiąca się swoim gatunkiem. Niestety, jest to raczej koktajl mołotowa, w butelce po Dom Pérignon, a w środku była zwykła benzyna.

 

Taka wydmuszka ma jednakże swoje zalety, które uwidaczniają się już na samym początku filmu. Nie mówię tutaj o napisach początkowych, które zrealizowane są na wzór niekończących się akt z historii zimnej wojny z monologami J.F.K., ale tuż po nich. Mężczyzna, odziany w nieskazitelny szary garnitur w kratkę, przechodzi przez punkt kontrolny Charlie, między Berlinem Zachodnim i Berlinem Wschodnim. W międzyczasie obserwuje go jeszcze nikomu nieznajomy mężczyzna w kaszkiecie. Nie zwracając jeszcze na to większej uwagi (czyt. uciekając), mężczyzna w garniturze zaczyna podróżować z miejsca na miejsce – raz taksówką, raz metrem, raz pieszo. Wszystko, żeby zmylić szpiegów i ewentualnych przeciwników. Dociera na miejsce spotkania, gdzie wyjaśnia kobiecie zasady gry, uświadamiając sobie jednocześnie, że jego osoba została już skompromitowana. Czas uciekać, ale bez pośpiechu. W tym miejscu należy zaznaczyć z kim mamy do czynienia. I podobnie jak to czyni sam reżyser, i ja tego dokonam. Mężczyzna w garniturze to Napoleon Solo (Henry Cavill), były żołnierz armii USA, który w czasie II Wojny Światowej odkrył zalety czarnego rynku. Po wojnie zaczął obracać się w tym biznesie jeszcze bardziej. W końcu, jako renomowany złodziej, został przyłapany. Jednakże USA nie chciało łatwo zrezygnować z tak dobrze wyszkolonej osoby i zaproponowało układ – zamiast odsiadki, Solo będzie pełnił funkcję agenta CIA, pod szczególnym nadzorem, oczywiście. Kobietą jest Gaby Teller (Alicia Vikander), córka rozchwytywanego byłego naukowca Hitlera, która dzięki znajomości z Wujem Rudim, może pomóc zlokalizować swojego ojca. Natomiast mężczyzną w stylowym kaszkiecie jest agent KGB, Illya Kuryakin (Armie Hammer), najlepszy agent po stronie rosyjskiej. Jak się później okazuje, obydwoje agenci zostają połączeni i będą razem współpracować w celu zneutralizowania zagrożenia atomowego we Włoszech.

 

Umiejscowienie w centrum akcji dwóch agentów i zmuszenie ich do współpracy nie jest oryginalnym pomysłem Ritchiego. Trzeba wiedzieć, że „Kryptonim U.N.C.L.E.” powstał na podstawie serialu telewizyjnego z lat 60. o tej samej nazwie. Jednakże odświeżenie zapomnianej serii sprzed pięćdziesięciu lat nie wydaje się złym pomysłem. Młoda widownia, w tym ja, przekonana jest o oryginalności tworu Ritchiego. No ale cóż, mało filmów jest teraz oryginalnych, prawda? Przełykając zatem ten mały szkopuł czas się czegoś przyczepić. Jednakże zanim to zrobię, chciałbym wpierw wymienić zalety tego filmu, a jest ich dość sporo. „Kryptonim U.N.C.L.E.” jest przemyślany i dobrze zrealizowany. Zapewne znajdą się jakieś błędy „chronologiczne” (mam tutaj na myśli błędy typu: „garnitury Laurena, nie były dostępne w 1963 roku” i inne tego typu śpiewki), ale nie powinny one stanowić problemu w zrozumieniu filmu, rzadko kiedy są. Film jest uroczy i bardzo stylowy. Za pokwitowanie tych słów powinny świadczyć fakty, że akcja filmu rozgrywa się w roku 1963, we Włoszech, wśród hoteli Plaza oraz imprez organizowanych przez milionerów – w paru słowach: styl to podstawa. Ritchie rozrusza i tak już humorystyczne sylwetki bohaterów, dając im kwestie dialogu opierające się na kłótni. Jedną z nich jest kłótnia o to, co będzie bardziej pasować - Díor, czy Gabanna, jeżeli Gabanna to jaki pasek? Trzeba zaznaczyć, że owa kłótnia rozchodzi się o sukienkę dla Gaby. I tutaj następuje przyjemne zaskoczenie, albowiem Ritchie z dwóch, raczej niezbyt charyzmatycznych aktorów, tworzy parę idealną, tryskającą energią, humorem i entuzjazmem. Solo, bohater Cavilla, wielokrotnie rozśmiesza widza tym starym, brytyjskim „sassem” oraz niejako obojętnością względem swojego rosyjskiego kompana. Illya natomiast w swej uroczej niezdarności, która przedstawiona tutaj jest jako stereotyp (typowy Rosjanin, zamiast się opanować, wolałby przejść do bójki) kradnie serca nie tylko widza, ale również kogoś innego.

 

I to jest na plus, dość wielki. Niestety, kwestia fabularna już tak nie olśniewa modnym blaskiem, a jedynie odsuwa od siebie swoją prostotą i banalnością. Choć akcja filmu poprowadzona jest sprawnie i energicznie (w końcu Ritchie stworzył nabuzowane elektrycznością dwie części „Sherlocka Holmesa”), tak fabuła nosi w sobie jedynie pierwiastki entuzjazmu bohaterów. W pewnym momencie przestaje nam zależeć na losach całego świata, na całej aferze z bomba atomową, a chcemy więcej i więcej konfrontacji na linii Solo – Illya.

 

Całe szczęście, co „Kryptonim U.N.C.L.E.” traci fabularnie, to zyskuje sferą audio-wizualną. Muzyka Daniela Pembertona choć nie rozkwita tutaj, niczym nuty Johna Barry'ego (motyw przewodni do filmów o Bondzie), to skrzętnie przyspiesza prace naszego serca w odpowiednich momentach. Jednakże montaż kradnie tutaj pierwszy plan, już od pierwszych sekund (od ucieczki w Berlinie) i nie puszcza aż do ostatniej sceny. Ritchie skrzętnie skrywa wszelkie niedociągnięcia pod narzutą z garniturów, sukien wieczorowych i muzyki włoskiej klasyki z lat 60., dzięki czemu nie czujemy aż tak dziur i wybojów na drodze. Niektórzy mogą przymknąć oko, innym może przeszkadzać, ale z pewnością każdy będzie zadowolony z seansu, uśmiechnie się parę razy i przytrzyma fotela w scenach akcji. Szkoda jedynie, że najprawdopodobniej nie zobaczymy kolejnej części (przynajmniej tak zapowiada koniec filmu) ze względu na porażkę finansową, albowiem po trzech tygodniach od premiery film nie przebił jeszcze progu budżetowego. Jest to przykra wiadomość, bo zapewne wielu z nas chętnie zobaczyłoby Solo i Illyię z powrotem w akcji.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Maciej Cichosz