„Legion samobójców” – kuchnia pełna niespodzianek

„Legion samobójców” – kuchnia pełna niespodzianek

Pewnego dnia zebrali się przedstawiciele słynnej restauracji DC/Warner. W trakcie rozmów na temat menu, pojawił się pomysł wprowadzenia czegoś zupełnie nowego, nieznanego jeszcze w mainstreamowo-komiksowej kuchni. Owszem, słychać było kilka lat temu o podobnej koncepcji z japońskiej sieci Sony, lecz ta wycofała się z pomysłu, a powodem miał być pewien pająk i pieniądze z nim związane. Tak więc włodarze DC/Warner poeksperymentowali w małych serialowych knajpkach, zatrudnili kilku fachowców i hollywoodzkich sław, przekartkowali kilka komiksów, przesłuchali parę muzycznych szlagierów, następnie wszystko pokroili, zmieszali, dodali szczyptę Batmana i Jokera, w międzyczasie, w celach motywacyjnych, czytając książkę Phila Jacksona „11 pierścieni” i z tego wszystkiego powstał „Legion samobójców”.

Pomysł na film był nietypowy, punktem wyjścia były bowiem konsekwencje wydarzeń oglądanych w filmie „Batman v Superman”. Amanda Weller, szefowa Argus, próbuje znaleźć odpowiedź na groźbę metaludzi, bogów, którzy żyją pośród nas. Postanawia więc zebrać grupę super złoczyńców, w której skład weszli: Deadshot, Harley Quinn (którzy już od pierwszych minut są nam przedstawiani jako główni bohaterowie), Kapitan Boomerang, El Diablo, Killer Crock, Slipknot i Enchantress, i wysłać ją do ratowania świata. Dowodzi nimi, zmuszony do tych obowiązków przez sztuczki Ammandy Waller, Rick Flagg wspierany przez Katanę i obowiązkową grupę bezimiennych żołnierzy. Cała ta egzotyczna drużyna ma za zadanie realizować misje niemożliwe, czyli takie, o których w akcyjniakach z lat osiemdziesiątych mówiło się „to samobójcza misja, niewiele Ci damy w nagrodę, a jak wpadniesz, to wszystkiego się wyprzemy”. Oczywiście, nie robią oni tego z własnej woli, lecz przymuszeni szantażem ze strony Waller.

Fabuła, ach fabuła. Zdecydowanie z gatunku szczątkowych. Pierwsza część filmu to bardzo kulawa ekspozycja, skupiająca się przede wszystkim na Deadshocie i Harley Quinn. Pierwszy z nich, grany tu, przez Willa Smitha, przedstawiany jest jako taki cool tatuś i przy okazji prawdopodobnie najlepszy płatny zabójca na świecie, który, jakby chciał, to odstrzeliłby samego Batmana. Niestety, zapewne nie bez sugestii samego aktora, stworzono nadspodziewanie irytującego anty-bohatera. Will Smith bardziej bad był w „Bad Boys”, tu zbyt często na siłę próbuje być cool, co najlepiej widać w jego relacji z córką – tak przerysowanej, że aż trudnej do oglądania.

Mamy też Harley Quinn graną przez Margot Robbie i niestety tu nie mam się do czego przyczepić. Często słyszałem zarzut wobec niej, jakoby wszystkie sceny z jej udziałem miały przypominać o tym jaką jest ona wariatką, jednak odcienie jej szaleństwa są interesujące. Kupuję ją zarówno wtedy, gdy się śmieje, kocha pana J. czy (nie)współpracuje z grupą. To zdecydowanie najjaśniejszy punkt tej produkcji i chciałbym ją zobaczyć w następnych filmach.

Jest też Joker, który zalicza występ niewiele dłuższy niż utwór zespołu 30 Seconds to Mars. Zapewne nie tego spodziewał się Jared Leto występując na koncercie w Polsce w czapce na głowie, do czego miała go zobowiązywać umowa z filmowym potentatem. Miesiące przygotowań, zdjęcia nawiązujące do twórczości Alana Moora, konsultacje z Grantem Morisonem czy plotki pojawiające się przez pewien czas w komiksowie, sugerujące, że wokalista nie wcieli się w Jokera, a w Jasona Todda i plakaty zapowiadające go jako główną postać filmu znanego w Polsce jako „Legion samobójców”. A wszystko to… dla 5 minut na ekranie. Oczywiście, to i tak występ dłuższy niż ten Weroniki Rosati promującej „Largo Winch 2” zwany w Polsce „Spiskiem”, ale to już temat na inną historię. Wracając jednak do Leto i jego pierwszoplanowego epizodu. Było intrygująco. To właściwie tylko Joker i Amanda Waller przypominali momentami, jaki to mógłby być film, gdyby odważono się przyznać mu wyższą kategorię wiekową. Szkoda, że Jokera było tu tak mało, szkoda też, że (podobno) sceny dotyczące jego relacji z Harley zostały przemontowane, co w rezultacie zmieniło ich sens. Nie dostaliśmy aktorskiego „Mad Love”, ale może doczekamy się go następnym razem. Choćby na DVD.

Niestety, inne postacie dostały tylko kilka chwil na przekonanie do siebie publiczności. Najlepiej wykorzystała go Viola Davies grająca Amandę Waller i niespodziewanie Jai Courtney wcielający się Kapitana Boomeranga, chociaż on, po rolach w „Szklanej pułapce 5” i „Terminatorze: Genisys” startował z pozycji „jest tak słaby, że już gorszy być nie może”. Reszta aktorów i aktorek mieszała dobre momenty z zawstydzająco złymi. Chociaż jest jedna scena w barze, gdzie wszystko gra, dialogi wciągają, a między postaciami występuje cudowna chemia. Przez chwilę widzimy naprawdę dobry film, czujemy powiew świeżości w kuchni DC/Warner.

 

[...] niestety, jako fan komiksów i wydawnictwa DC, czułem wstyd, gdy oglądałem „Legion samobójców”, ponieważ od połowy filmu dostałem niemal wyłącznie wytarte schematy, które rzadko kiedy w przeszłości wyglądały aż tak źle.

 

W filmie jest też, oczywiście, główny zły. Ech, ostatnio pojawia się tendencja w kinie, by nie mówić kto pełni tę rolę. Wcześniej zastanawialiśmy się jak dany aktor poradzi się z postacią, i co by było gdyby np. Robin Williams zagrał Jokera zamiast Heatha Ledgera, dziś czekamy na niespodziankę, a najczęściej spotyka nas rozczarowanie zmieszane z pytaniem: dlaczego?. Tutaj, w „Legionie samobójców”, niestety nic nie gra. Główny zły bardziej pasowałby do ekranizacji gry „Diablo”, niż do pełnometrażowego debiutu drużyny z piekła rodem. W tym filmie pełnym silnych kobiecych charakterów ten jest zdecydowanie najbardziej oklapły, ale jeszcze gorsi są jej brat i ich słudzy. Czasem po prostu brakuje skali.

Po tym jak sam, za twórcami filmu dokonałem już przedstawienia postaci, mogę z czystym sumieniem powiedzieć do jakiej katastrofy zostali zaangażowani nasi bohaterowie. Miasto zostaje zaatakowane przez mistyczną rodzinę i ich armie. Ziemi grozi unicestwienie. Ach, kochani. Tylko jeden zespół może nas uratować. Tylko oni i nie tylko nas, przede wszystkim, jedną specjalną osobę. Szczególnie ważną dla Amandy W. Wchodzą więc z przytupem na arenę wojny, dewastując swój latający pojazd w czasie lądowania.

Gdy bohaterowie się rozbijali, pomyślałem o „Ucieczce z Nowego Yorku” i jej licznych klonach. Twórcy jednak postanowili się nad nami poznęcać i niestety ten fragment filmu nie ma w sobie nic z klimatu filmów Carpentera. Armia złych to najgorsze, co widziałem w kinie od dłuższego czasu, a nie unikam wcale diety opartej na filmach klasy D. Jeżeli potrafisz podać takie danie, to możesz mieć kuriozalne pomysły, bylebyś umiał pobudzić nimi zmysły widza. Twórcy ewidentnie tego nie potrafili. I niestety, jako fan komiksów i wydawnictwa DC, czułem wstyd, gdy oglądałem „Legion samobójców”, ponieważ od połowy filmu dostałem niemal wyłącznie wytarte schematy, które rzadko kiedy w przeszłości wyglądały aż tak źle.

Strzały w tył głowy – nie ma krwi, walki na miecze – brak krwi… Nie proszę o przemoc à la Tarantino, proszę tylko o trzymanie jakiegoś poziomu, bo, to, co zaserwowali nam twórcy „Legionu...”, to po prostu danie bez części składników. Niespełniona obietnica. Film Davida Ayera przypomina to, co przez całe lata widzieliśmy na zdjęciach zupek chińskich – proponowany sposób podania, obietnicę posiłku, którego nie uświadczymy po otwarciu torebki z makaronem i przyprawami.

Za chwilę Ziemia może zostać unicestwiona. Czy kogoś to jednak w filmie obchodzi? Jakieś relacje ze sztabu, emocje, zawładnęli miastem i nic? Mam wrażenie, że twórcy zapomnieli, że nie kręcą horroru za 500 tysięcy dolarów, tylko blockbuster do kin. Jak można zrobić tak nieklimatyczną walkę złych ze złem? W dużej części filmu aktorstwo jest jak z kiepskiej reklamy czy serialu. I tak jak momentami czułem wstyd oglądając trzeci i czwarty sezon „Arrow”, tak to uczucie wielokrotnie wracało podczas seansu „Suicide Squad” – zabrakło jeszcze tylko głupiej drużynowej końcówki jak w ekranizacji „Mortal Kombat”. Z fragmentów, w których bohaterowie tylko gadali mogłem jeszcze czerpać okruchy frajdy (nadziei), niestety wszystkie sceny walki w ich wykonaniu to popis żenady. W tych momentach film jest naprawdę daleki od bycia “OK”.

 

Wcześniej wyznaczali trendy, teraz pomimo używania składników, które przyniosły im sukces (Superman, Batman, Joker…) stają się swoją autoparodią i niemal za każdym razem, gdy próbują coś zmienić, wychodzi z tego coś jeszcze gorszego.

 

Jeszcze kilka słów o muzyce, która tak bardzo podzieliła widzów. Ja większość kawałków kupuję (uwaga, jest też polski przedstawiciel), ale zdaję sobie sprawę z tego, że ocena soundtracku zależy od preferencji muzycznych. Twórcy „Legionu samobójców” zaproponowali nam w swojej opowieści pewne utwory, które mają uprzyjemnić oglądanie kadrów. Często jak czytam książkę czy komiks, to słucham muzyki w tle, dodając w ten sposób do lektury dopełniający ją soundtrack. Jak widać (też po decyzjach twórców „Suicide Squad”), dużo osób tak robi, chociaż nie Al Pacino.

Po tym jak Sony zrezygnowało z nakręcenia filmu o przygodach „Sinister Six”, przed DC/Warnera stanęła szansa, by wejść na rynek ze świeżym daniem. Mieli niezły materiał źródłowy w postaci komiksu, mieli też za sobą całkiem udane próby podjęcia tematu w serialu „Arrow”. Co jednak zrobili w ostateczności? Zabrali telewizji „Suicide Squad”, by widz nie zgłupiał, przy okazji demolując całkiem niezłą produkcję poprzez zmuszenie jej twórców do tego, by naprędce przebudowali scenariusz całego sezonu serialu. Następnie zatrudnili niezłego reżysera kojarzonego raczej z mrocznym, brudnym kinem. Więc znowu, wszystko powinno pójść dobrze. Tak się jednak nie stało, ponieważ prawdopodobnie nie ujrzeliśmy w kinie jego wizji, czemu winne jest oczywiście DC wraz z Warnerem. Film „Batman v Superman” wpłynął na „Suicide Squad” nie tylko w warstwie fabularnej. Jego (słabe) finansowe wyniki sprawiły, że długo oczekiwany film, jakim był „Legion samobójców”, został poddany cięciom i dokrętkom, które zmieniły wydźwięk filmu, by bardziej dopasować go do kubków smakowych odbiorców na całym świecie. Brudnymi rękoma próbowano tu wyjąć z garnka trochę Snydera i Ayera, by zastąpić ich „Deadpoolem”. Na dobrą sprawę stało się trochę jak z „Fantastyczną czwórką” Josha Tranka, nie wiemy bowiem kto jest ostatecznie odpowiedzialny za półprodukt, który zawitał do kin. Szkoda, bo liczyłem na naprawdę dobry film.

Interesujące są w filmie kilkukrotne odwołania do Phila Jacksona. Nie wiem który geniusz na to wpadł, ponieważ jest to forma wyjątkowo mocnego autodissu w wykonaniu DC i Warnera. Analogie pomiędzy losami wielkiego trenera (w NBA) a filmowego giganta (i jego poczynaniami w komiksowie) są tu nad wyraz widoczne. Phil Jackson w latach dziewięćdziesiątych to był ktoś, facet zdobył w końcu sześć tytułów z Chicago Bulls, trenował wielkiego Michaela Jordana. Tak samo, do końca XX wieku nie było ważniejszych komiksowych ekranizacji niż te z DC. Stan Lee wielokrotnie zazdrościł Bobowi Kanowi tych filmów. DC miało przecież przełomowego „Supermana” Donnera i nie mniej ważnego „Batmana” Burtona. XXI wiek przyniósł trenerowi kolejnych pięć mistrzowskich pierścieni i potwierdzenie wartości jego trójkątów, o których w filmie wspomina Deadshot. Dla DC i całego komiksowego świata przełomowy był rok 2008 i premiera „Mrocznego Rycerza”, który przyniósł mu morze nagród (w tym Oscary), a jego sukces przekroczył najśmielsze oczekiwania branży. Film stał się hitem nawet wśród ludzi nieprzepadających za komiksami. Ale mamy również ostatnie kilka lat, Jackson wrócił do NBA w formie jakby nad-trenera w New York Knicks, który narzuca innym trenerom nieszczęsną filozofię trójkątów. Niestety nie gwarantuje ona już sukcesów, a jego klub jest od kilku lat jest jednym z największych pośmiewisk i jednocześnie rozczarowań w lidze. Tak samo od kilku lat jest z ekranizacjami DC. Wcześniej wyznaczali trendy, teraz pomimo używania składników, które przyniosły im sukces (Superman, Batman, Joker…) stają się swoją autoparodią i niemal za każdym razem, gdy próbują coś zmienić, wychodzi z tego coś jeszcze gorszego. Gdzieś jednak w moim fanowskim serduszku tli się jeszcze nadzieja, nie poparta zapewne racjonalnymi pobudkami, że dawni idole się podniosą i zobaczymy ich jeszcze w dawnej formie.

Pierwotnie chciałem obejrzeć ten film na jednym z filmowych maratonów, gdzie prócz niego odbyć się miały seanse „Batmana” Tima Burtona i „Mrocznego Rycerza” Christophera Nolana. Na szczęście nie dotarłem wtedy do kina, bo w towarzystwie tak wykwintnych dań komiksowych produkt z 2016 roku wywołać może chyba tylko niestrawność.

__________________________________________________________________________________________________________________