„Londyn w ogniu” – amerykański splendor

Skala absurdu, patosu i pseudo-wizjonerskiego rozdmuchiwania wszystkiego, co możliwe do niebotycznych rozmiarów przechodzi w „Londynie w ogniu” wszelkie granice. Nie tylko te polityczne. Ideą tego filmu jest rozróba z jak największym rozmachem, ale zupełnie bez klasy. Celem zamachów terrorystycznych jest tu nie tylko prezydent Stanów Zjednoczonych Benjamin Asher, ale również premier Włoch, Francji, Japonii, kanclerz Niemiec, ludność cywilna, a także sami terroryści, jeśli spojrzymy na ataki dronami z perspektywy mieszkańców Bliskiego Wschodu.

 

Kto by pomyślał, że „Londyn w ogniu” jest kontynuacją. Jak wybitnym filmem musiał być „Olimp w ogniu”, by dostąpić zaszczytu, jakim jest doczekanie się kontynuacji? Nie takim dobrym prawdę mówiąc, a wręcz słabym. Demolowanie Białego Domu, atak terrorystyczny przeprowadzony na waszyngtońskich trawnikach miał być powrotem do klasycznych filmów akcji z lat 80. i 90., ale gdzieś po drodze - niczym kapryśny czarnoksiężnik - twórcy zdecydowali się dodać za dużo absurdu, patosu, i jeszcze więcej absurdu. Widzowie, którzy idą do kina, by zobaczyć Londyn w ogniu, nie powinni oczekiwać niczego innego.

 

Po przeprowadzeniu ataku dronowego na miejsce pobytu niebezpiecznego handlarza bronią, Aamira Barkawi (Alon Aboutboul), w dniu ślubu jego córki, wybuchowa sceneria Bliskiego Wschodu zamienia się w powiewającą na wietrze amerykańską flagę, muzyka urasta do poziomu amerykańskiego splendoru, a naszym oczom ukazuje się uśmiechnięty od ucha do ucha prezydent USA, Benjamin Asher (Aaron Eckhart), który zafundował sobie przebieżkę wraz ze swoim zaufanym agentem Secret Service, Mikiem Banningiem (Gerard Butler). Podobnie jak „Olimp w ogniu”, „Londyn” jest filmem, w którym Ameryka jest przekonana o własnej nieomylności. Oni zabijają terrorystów, ponieważ nimi są, a USA jest Wielkim Stróżem Sprawiedliwości i Pokoju.

 

Bendekit, Rothenberger, Gudegast i St. John – zapamiętajcie te nazwiska, ponieważ oni są twórcami scenariusza, który w gruncie rzeczy nie ma rąk ani nóg, którego dialogi trącą kiczem, a rozwój akcji jest niedopracowany. Nie warto się jednak rozpisywać na temat aspektów technicznych tego filmu. Pominę więc w tej recenzji analizę koszmarnej reżyserii, zdjęć i montażu, przemilczę też drewnianą grę aktorską oraz pompatyczną muzykę, która brzmi jakby była kupiona na wyprzedaży na Amazonie. Bardziej wolałbym się skupić na tym, co ten film oferuje w kwestii wartości.

 

Twórcy scenariusza chcieli niejako zamazać tę cienką granicę między obrońcami praw, a terrorystami. Zaskakująco często głos w tej sprawie zabierają członkowie tej drugiej grupy, którzy trafnie nazywają przywódców ze szczytu G8 zbrodniarzami, skoro zlecili zbombardowanie obiektu, w którym akurat odbywało się wesele, a wśród ofiar znaleźli się nawet niewinne kobiety i dzieci. Szczytna inicjatywa, szczególnie teraz, kiedy terroryzm jest istotnym problemem na całym świecie. Jednakże film skupia się w około Mike’a Banninga i jego próbie ratowania z opałów prezydenta Stanów Zjednoczonych… po raz drugi (jak będzie i trzeci raz, to już chyba zacznę im winszować nieśmiertelności). Więc ten przedziera się przez całe szwadrony wrogów na ulicach Londynu, rzucając granaty na lewo i prawo, oraz okazjonalnie krzycząc coś do swoich ofiar. A co w skrócie krzyczy? Ano, że terroryści powinni żreć ołów, a zachodnia cywilizacja przetrwa tysiące lat, skutecznie niszcząc wszelkie przejawy terroru. Nie byłoby to nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że zazwyczaj słowa głównych bohaterów są wiążące i mają nieść ze sobą ziarno prawdy, które widz ma zrozumieć jednoznacznie.

 

Co ciekawe znalazłem w filmie jeden moment, który mógłbym polecić każdemu fanowi kinematografii, a jest to – uwaga – mastershot, podczas którego Banning z grupą towarzyszących mu żołnierzom brytyjskiego oddziału SAS szturmują tajemniczą placówkę popleczników Barkawiego. Wyszło to niespodziewanie i niezwykle dobrze.

 

Nad paroma rzeczami się jednakże zastanawiam, co podkusiło takie gwiazdy kina jak Morgana Freemana, Melissę Leo, Jackiego Earle Haleya oraz Roberta Forstera do gry w tym filmie? Ich role nie przypominają nic z tego, co zobaczyliśmy w pierwszej części. Tutaj ich aktorskie „popisy” ograniczają się do krążenia po pokoju 3x3 w Pentagonie, a Melissa Leo ma nawet jedną linijkę dialogu… jestem zdumiony, myślałem, że w ogóle nie będzie w tym filmie mówić. Do zakwestionowania jest również ostatnia filmografia Gerarda Butlera, który, cytując „Mean Tweets #8” od Jimmy’ego Kimmela, „musi mieć jakiś gigantyczny kredyt studencki do spłacenia albo coś w tym stylu, skoro gra w tylu gównianych filmach”.

 

Nierudno zgadnąć, dla kogo zrobiony jest ten film – przede wszystkich dla facetów, którzy przychodząc do domu, po wielu godzinach pracy, siadają przed telewizorem, otwierają piwko i kładą nogi na podnóżku z chęcią odsapnięcia. Podobnie było z pierwszą częścią. Moi znajomi trafnie nazywają ten film typowym „odmóżdżaczem”, gdyż nie warto nadmiernie analizować ciągu przyczynowo-skutkowego filmu, w którym przede wszystkim chodzi o rozróbę i zabawę. To drugie „Londynowi” czasami udaje się nawet dostarczyć.

_____________________________________________________________________________________________________________________