„Lost River” - „Blue Velvet” 2.0

Ryan Gosling grał już zarówno wrażliwych nastolatków i romantyków ze złamanym sercem, jak i milczących, niepokojących bohaterów, którzy zaskakują tym, do czego są zdolni oraz fanatyków i brutalnych gangsterów. Choć jeszcze i dziś niektórzy starają się przypiąć mu etykietkę idola nastolatek z jaką zaczynał karierę, każdy, kto widział choć w kilku rolach musi przyznać, że takie szufladkowanie Goslinga jest dla ambitnego aktora krzywdzące. Spis jego filmowych wcieleń jasno pokazuje, że słynny Driver nie osiada na laurach po tym, jak widzowie i/lub krytycy docenią jego kolejną aktorską kreację. Nic zatem dziwnego, że w pewnym momencie żądny nowych wyzwań Gosling postanowił spróbować swoich sił jako reżyser i stanąć po drugiej stronie kamery, w efekcie czego powstało „Lost River”.

 

Debiut reżyserski Goslinga reklamowano jako następcę kultowego serialu „Twin Peaks” Davida Lyncha z lat 90., moim zdaniem jednak „Lost River” bliżej do Lynchowskiego „Blue Velvet” a to z kilku powodów. W obu filmach mamy do czynienia z brutalami, którzy swoim szaleństwem i bezwzględnością podporządkowali sobie całą okolicę, w obu występują kobiety zmuszone kupczyć ciałem za życie oraz niepozorni młodzieńcy, którzy w miarę rozwoju akcji tracą całą swoją niewinność. Oba obrazy przesiąknięte są niepokojem, mroczną, a chwilami także odrażającą atmosferą świata, w którym upadły wszelkie wartości, co - znów w obu przypadkach - podkreślone zostało hipnotyzującą muzyką budującą niezwykły klimat obu dzieł. „Blue Velvet” uważa się jednak za jeden z lepszych filmów z wczesnego okresu twórczości Lyncha - za film dobry w ogóle, podczas gdy „Lost River” Goslinga trudno nazwać inaczej niż rozczarowaniem.

 

Co zawiodło? Czyżby dla oniryzmu i dziwności rodem ze świata twórcy „Zagubionej autostrady” nie było już miejsca w dzisiejszym kinie? Chyba nie, skoro filmy Terrence'a Malicka tworzącego w podobnym stylu wciąż cieszą się popularnością a zbliżająca się wielkimi krokami premiera kolejnego sezonu wspomnianego już „Twin Peaks” urosła do rangi jednego z najważniejszych popkulturalnych wydarzeń 2016 roku. Problem tkwi gdzie indziej. „Lost River” to dzieło pęknięte od środka. Film Goslinga ma teoretycznie wszystko, czego potrzeba, aby powstał hit: reżysera z głośnym nazwiskiem, który co prawda stawia pierwsze kroki na polu tworzenia filmów, ale którym to próbom większość potencjalnych widzów przygląda się jeśli nie z życzliwością, to na pewno z zaciekawieniem; utalentowanych aktorów; dopracowane zdjęcia i historię o walce z przeciwnościami losu... Stop, stop, stop. To właśnie w zdjęciach i fabule - a może raczej w sposobie jej prowadzenia - przysłowiowy pies pogrzebany.

 

Zacznijmy od problematycznej warstwy wizualnej. „Lost River” rozgrywa się zasadniczo w trzech sceneriach. Mamy więc przygnębiające Detroit pełne ruin i zgliszczy, w których główny bohater opowieści, nastoletni Bones (Iain De Caestecker) szuka miedzi, dzięki której widmo utraty domu zostałoby oddalone o kolejną chwilę. Mamy skąpane w landrynkowym świetle neonów wnętrza mocno podejrzanego klubu dla miłośników krwi i erotyki, w którym matka Bonesa (Christina Hendricks) znajduje zatrudnienie, a także mroczny, choć fascynujący las z pozostałościami dawnego parku rozrywki, który odegra zasadniczą rolę w opowieści. Koncept każdego z tych miejsc jest do głębi przemyślany i kiedy patrzy się na nie z osobna, trudno nie odczuwać czysto estetycznej przyjemności. Trudno też nie oddać się panującej w nich niezwykłej atmosferze i nie dostrzec filmowej erudycji reżysera, który popisuje się znajomością dzieł takich twórców jak Dario Argento czy Harmony Korine - „Lost River” aż skrzy się od kulturowych nawiązań i odwołań. W niewprawionych rękach Goslinga nie stają się one jednak niczym więcej niż błyskotką właśnie, bo z wykorzystania ich w obrazie nic nie wynika. Goslingowi nie udało się, niestety, połączyć tych wszystkich intrygujących kawałków w spójną całość, w efekcie czego film jest niesamowicie nierówny, co niekorzystnie wpływa na jego odbiór i wymowę.

 

Jeżeli chodzi o fabułę... „Lost River” otwiera scena opuszczenia domu przez starszego mężczyznę, który mając do wyboru życie z dala od rodzinnego Detroit lub śmierć na ojcowiźnie, wybiera to pierwsze. Mężczyzna żegna się z miejscem, które było mu domem i młodym przyjacielem Bonesem stojącym w obliczu podobnego problemu i mówi mu wprost: życie jest gdzie indziej. Jego słowa potwierdza wygląd okolicy naznaczonej zniszczeniem, rozpadem i inercją. Opuszczone przez Boga i ludzi przedmieścia Detroit nie mogą być dłużej domem dla nikogo. To świat, w którym nikogo i niczego po prostu nie da się uratować. Nasi bohaterowie, Bones i jego matka Billy, rozpaczliwie starający się ocalić rodzinny dom przed bankiem i miejscowym brutalem Bullym (Matt Smith), są z góry skazani na porażkę, o czym zostajemy poinformowani już w pierwszych minutach filmu. Trudno kibicować ich wysiłkom, kiedy ogląda się je z dojmującym przekonaniem o bezsensie podejmowanych przez nich działań; przekonaniem, które aż wyziera z ekranu za sprawą przygnębiającej atmosfery, jaką film Goslinga wręcz emanuje. Beznadziejność sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie, odpychający obraz świata, w którym przyszło im żyć, leniwe tempo opowieści i klimat rodem z koszmaru sennego. Wszystko to sprawia, że „Lost River” ogląda się bez przekonania. W tytułowej Zagubionej Rzece zagubił się suspens a wraz z nim wiele z tego, dla czego ogląda się filmy. W rezultacie otrzymaliśmy ślepą uliczkę. Nie trzeba się w nią zagłębiać, aby wiedzieć jak wygląda jej koniec.

 

Z uliczki tej dobiega jednak hipnotyzująca muzyka rodem z koszmaru sennego lub oldschoolowego horroru: melodia pozytywki wabi, kusi i niepokoi, zostając w pamięci na długo. Muzyka Johnnego Jewela to zdecydowanie największy atut filmu. Dla niej i kilku klimatycznych scen mimo wszystko warto zobaczyć świat oczami Ryana Goslinga. Myślę jednak, że nie będę osamotniona w opinii, że lepiej wychodzi mu praca po tej stronie kamery, której trzymał się do tej pory.

 

Autor: Karolina Osowska