„Love”: Niecenzuralna wersja miłości

Sperma na plecach, tyłkach, twarzach, we włosach. Wytrysk prosto w kamerę. Ujęcia z wnętrza waginy. Ambitny film pornograficzny – to określenie jako pierwsze przychodzi na myśl, mówiąc o nowym filmie kontrowersyjnego reżysera Gaspara Noe.

 

Bohaterami tego filmu są: Murphy (Karl Glusman) – amerykański student sztuki filmowej i jego była dziewczyna Electra (Aomi Muyock). On jest w niej wciąż szaleńczo zakochany. Rozstali się ze względu na ich agresywne, niekontrolowane życie seksualne i jego destrukcyjne działanie. Historia stara jak świat. Po pierwszych chwilach uniesień poczuli chęć eksperymentowania, więc zaprosili do „trójkąta” piękną sąsiadkę Omi (Klara Kristin). Chłopak miał ochotę na więcej i sypiał z nią też bez swojej dziewczyny. Może upiekłoby się mu, gdyby nie pojawiło się nieplanowane dziecko. I tak życie Murphy'ego wywróciło się do góry nogami, więżąc go w nudnym związku z Omi. Tuż po Sylwestrze młody tatuś odbiera telefon od matki Electry, która podejrzewa, że córka zaginęła. Nie widział on dziewczyny dwa miesiące, od kiedy zerwali. Dzięki licznym retrospekcjom, chaotycznym i pretensjonalnym spacerom pamięci poznajemy Electrę.

 

W jednej ze scen Murphy przyznaje, że chciałby kiedyś nakręcić sentymentalny film o seksie i w ten sposób obnaża motywy działania reżysera. Cały pomysł na „Love” opiera się właśnie na seksie. To seks pełni w filmie rolę narratora. I byłby to piękny obraz o cielesności, intymności, konsumowaniu miłości przez dwoje kochających się ludzi, a także o wyniszczającej sile ludzkich pragnień, gdyby Noe nie zalewał widza widokiem genitaliów w co drugiej scenie. Na początku jest pięknie: półprzymknięte oczy, raz po raz zwilżane językiem usta, coraz szybciej poruszające się ręce. Statyczna kamera, półzbliżenie, zero muzyki. Jest w tym coś świeżego, odważnego. Wystarczy jednak przeczekać kilka scen, aby seks Electry i Murphy'ego stał się coraz bardziej nakierowany na szybkie osiągnięcie celu, rozładowanie napięcia. Zaczyna przypominać masturbację żywym człowiekiem, uderzanie mięsa o mięso. W późniejszych scenach także obyczajowa odwaga reżysera zaczyna słabnąć, okazuje się być złudzeniem. Gdy do sypialni kochanków wkracza transseksualista, kamera opuszcza pomieszczenia na etapie gry wstępnej. Patrząc głębiej dostrzegamy, że zapowiadany jako odważny, eksperymentalny film, „Love” to bardzo przewidywalne love story. Nawet bezpruderyjny widz w końcu poczuje się zniesmaczony, a przede wszystkim znudzony, bo mimo iż twórca podkreśla, że: „Kino nie pozwala sobie na pokazywanie dosłownych erotycznych scen, choć wszyscy kochamy się kochać”, to śmiem twierdzić, że seks jest najfajniejszy wtedy, kiedy się go uprawia, a nie ogląda. Poza tym, założę się, że w „Love” nie ma nic, czego w dobie powszechności pornografii nie widziałaby już większość nastolatków. Mimo to, przyznaję: sceny, w których bohaterowie mówić nie muszą, wypadają najlepiej. Dialogi to zabiór pustych frazesów i klisz. Jeśli głębia egzystencjalnych rozterek Murphy'ego: „Jestem ch**em. Jedyny cel, jaki ma ch*j to pie****nie. A ja spi*****łem wszystko”, jeszcze nie bawi, to już wkrótce będzie na pewno. W dodatku, jeśli bohaterowie muszą tłumaczyć swoje zachowania monologami wewnętrznymi dochodzącymi z offu to ewidentnie coś jest nie tak. W tym filmie to ejakulacje są prawdziwsze od emocji, co tylko przybliża dzieło Noe'go do klasycznych obrazów pornograficznych.

 

Jedynym, co ratuje dzieło Noe'go jest humor i poziom autoironii. Główny bohater nadaje swojemu potomkowi imię Gaspar, a sam reżyser wciela się w postać byłego faceta Electry – właściciela galerii sztuki. Poza tym, ci którzy znają poprzednie filmy reżysera, odnajdą kilka nawiązań do jego twórczości.

 

„Love” jest dosłowne, sentymentalne i pogrążone w łzawych wspomnieniach minionych kopulacji. Może i reżyser nie sądzi, że miłość = seks, ale ewidentnie wierzy, że aby wzbudzić u widza emocje i zrobić dobry film wystarczy pokazać nieudawany seks. Tymczasem widz nie jest głupi i wylanie morza spermy, tysiąca łez, wciąganie długich kresek kokainy oraz wypowiadanie ważnych sloganów nie są dostatecznym powodem, aby zachwycać się nad odwagą reżysera. W ponad dwugodzinnym maratonie kolejnych zbliżeń, bohaterowie na pewno się nie nudzą, ale widzowi może zdarzyć się ziewnąć. Rozkosz zostawiamy po drugiej stronie ekranu.

 

Autor: Magda Mielke