„Love, Rosie” - Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?

Christian Ditter ma niemałą wprawę w tworzeniu komedii, ale pomimo pokrewnej przynależności gatunkowej „Love, Rosie” jest filmem, który dość znacząco dobiega od jego dotychczasowego dorobku. Ditter postawił na młodych, rozpoznawalnych aktorów, których w ostatnich latach często mogliśmy oglądać na ekranie w głośnych młodzieżowych blockbusterach: Lily Collins zyskała popularność po tym jak zagrała w „Darach Anioła: Mieście kości”, Sama Claflina większość widzów kojarzy natomiast z roli Finnicka z „Igrzysk śmierci”. Oba filmy są ekranizacjami książek przygodowych, w których młodzi bohaterowie żyjący w fantastycznym lub dystopijnym świecie, zmuszeni są do krwawej walki w imię wartości, którym ktoś lub coś zagraża.

 

„Love, Rosie” to film, którego scenariusz także powstał w oparciu o książkowy pierwowzór i choć w tym przypadku był to romans a nie fantastyka, trudno nie zauważyć analogii, jakie występują między wymienionymi wyżej obrazami. W „Love, Rosie” nie mamy do czynienia ze światem po Apokalipsie czy też światem, w którym istnieje magia, jest to jednak wciąż świat poniekąd alternatywny - gdzie rodzice zawsze wspierają swoje dzieci, na każdego czeka miłość, a z najgorszych życiowych kłopotów można się jakoś wyplątać. W takim właśnie świecie aktorzy znani z ról nieustraszonych nastolatków będą walczyć o prawo do szczęścia. Myślicie, że przyjdzie im to łatwiej niż zmagania z demonami lub pokonywanie kolejnych etapów w Głodowych Igrzyskach? Nic bardziej mylnego! Nawet w świecie trochę lepszym od naszego, o szczęście wciąż trzeba mocno się wystarać.

 

Rosie (Lily Collins) i Alex (Sam Claflin) znają się niemal od zawsze. Są przyjaciółmi od przedszkola i wydaje się, że nic tego zmienić nie może. Otóż jednak może! Konkretnie: miłość, która się z tej przyjaźni zrodziła i tzw. urwany film po pięciu shotach tequili. Po tak obficie oblanych osiemnastych urodzinach Rosie po prostu nie pamięta, że jej przyjaciel Alex przekroczył granicę przyjaźni i skradł jej całusa. Ten drobny w gruncie rzeczy incydent staje się przyczyną szeregu życiowych zawirowań w życiu obojga bohaterów, których z powodzeniem można by uniknąć, gdyby tylko Rosie wypiła w swoje urodziny trochę mniej alkoholu. Lub gdyby Alex zdobył się na odwagę nieco szybciej, niż się zdobył. Już z tego krótkiego wprowadzenia wysnuć można dwie lekcje: 1) nie warto upijać się do nieprzytomności, 2) jeszcze bardziej nie warto bać się mówić o swoich uczuciach.

 

Gdyby nieśmiały Alex trochę wcześniej powiedziałby Rosie co do niej czuje, ich życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Możliwe, że oboje uniknęliby ślubów z niewłaściwymi osobami, jak również wielu nieprzespanych (bo przepłakanych) nocy, a ich marzenia spełniłyby się o wiele szybciej. Może jednak właśnie w tych błędach i w tym odwlekaniu w czasie tkwi sekret i cały urok tej historii, tak podobnej do tych, które już słyszeliśmy. Nie jest żadną tajemnicą, że po wielu perypetiach i życiowych zakrętach nasi bohaterowie będą w końcu razem.“ Mówimy przecież o komedii romantycznej, a ta rządzi się swoimi prawami - z prawem do happy endu na czele.

 

Love, Rosie” różni się jednak od standardowych filmów tego gatunku pewną dojrzałością. Christian Ditter pokazuje nam proces dorastania bohaterów - dosłownie i w przenośni. Alexa i Rosie poznajemy jako dzieci, a później jako dość beztroskich nastolatków, którzy chcą czerpać z życia garściami. Życie lubi jednak weryfikować nasze plany. Nie inaczej staje się w przypadku bohaterów „Love, Rosie”. Rzucając im kolejne kłody pod nogi, Ditter nie jest jednak okrutny wobec tej dwójki marzycieli: na ich przykładzie pokazuje jedynie, że w skutek różnych okoliczności jesteśmy czasem zmuszeni odłożyć realizację naszych planów na później, co nie musi być przecież równoznaczne z końcem świata, zwłaszcza kiedy po drodze trochę się dojrzało i dostrzegło co tak naprawdę się w życiu liczy. Końcem świata nie muszą być też wydarzenia, jakich się nie planowało, a które się po prostu przydarzyły: jak ciąża osiemnastoletniej Rosie. Wbrew własnym obawom, dziewczyna okazuje się być mamą wspaniałą, choć nieco zwariowaną (na czym korzystają widzowie, którym perypetie Rosie dostarczą niemało okazji do uśmiechu).

 

Podobnie rzecz ma się z marzeniami, na realizację których trzeba czasem poczekać długie lata. Jak bardzo cieszą, kiedy w końcu staną się rzeczywistością, sami z pewnością wiecie, a jeżeli zapomnieliście, „Love, Rosie” w uroczy, bezpretensjonalny sposób Wam tę starą prawdę przypomni.

 

Niedoskonałe, bo znacznie odstające od planu, jaki na nie miała, życie Rosie zostaje zderzone z sytuacją Alexa, któremu udało się spełnić wszystkie nastoletnie marzenia. Za fasadą jego idealnego życia kryje się jednak obłuda i pustka, poczucie, że to, co ważne i prawdziwe jest gdzie indziej. Uważaj, czego sobie życzysz, zdaje się mówić do nas Ditter. Patrząc na rozhisteryzowaną perfekcjonistkę, która urządza Alexowi piekło z powodu plamy na obrusie, trudno się z tym nie zgodzić.

 

W pełni zrealizowany plan nie musi być równoznaczny ze szczęściem, jak pozwoliliśmy to sobie wmówić. Szczęście nie musi - a może nawet nie może - być doskonałe, najważniejsze, żeby było autentyczne. Do tej prostej, choć jak się okazuje nieoczywistej prawdy dochodzą też w końcu bohaterowie najnowszego filmu Dittera. A że stanie się to w sielskiej scenerii nadmorskiego hotelu? No cóż, jak już zostało powiedziane, komedie romantyczne rządzą się swoimi prawami: oglądamy w nich świat nie taki jaki jest, ale jaki mógłby być. Ale tego przecież oczekujemy od takich filmów i za to je kochamy. Jeżeli potrzebujecie pociechy, uśmiechu czy odrobiny wzruszeń, „Love, Rosie” z pewnością Was nie zawiedzie.

 

Autor: Karolina Osowska