Ludzie listy piszą… - „Ona”

Spike Jonze nie kręci jednego filmu za drugim, ale jak już się zabierze do zadania, wychodzi mu to nieprzeciętnie. To dopiero czwarty pełnometrażowy film fabularny i naprawdę ciężko obiektywnie stwierdzić czy góruje nad debiutanckim „Być jak John Malcovich” czy drugą „Adaptacją”. Reżyser nie przestaje bawić się realiami, lecz „Ona” z pewnością nie jest tak ciekawie pokomplikowana jak wcześniej wymienione, ale cechują Ją pewna ujmująca naiwność charakterystyczna dla przedostatniego – przeznaczonego dla dzieci – „Gdzie mieszkają dzikie stwory”. Swego rodzaju infantylność żeni z nienachalnymi wulgaryzmami, nagością i szczyptą seksu, czym unika przesadnej słodyczy opowieści (podobny zabieg zastosował Seth McFarlane w debiutanckim „Tedzie”).

 

Jonze zaczynał na małym ekranie. Jest twórcą naprawdę wielu pomysłowych wideoklipów uznanych wykonawców różnych gatunków, choć przeważnie interesowały go kręgi hip-hopu i rocka alternatywnego. Potężną listę reprezentują m.in. R.E.M., Sonic Youth, Beastie Boys, Daft Punk, Bjork, The Breeders, Fatboy Slim, Sean Lennon, Pavement, Weezer, Kanye West, Lil’ Kim, Elastica, Yeah Yeah Yeahs, Jay Z, UNKLE, Chemical Brothers oraz szczególni ulubieńcy Jonze’a – Arcade Fire. To ich pieczołowicie dobrana muzyka dodatkowo uświetniła seans (a reżyser również dorzucił swoje trzy grosze do ścieżki dźwiękowej). Jeśli nie ograniczał się do prostej, bardzo „koncertowej” i „zakulisowej” formuły, to w klipach dawał w nich upust swoim pościgowym tudzież parodystycznym ciągotom. Poza tym słabość reżyseria do uwieczniania popisów na deskorolkach (oraz innych podobnych wyczynów) przejawiała się nie tylko w teledyskach, gdyż poświęcił im także kilka osobnych (krótszych i dłuższych) filmów. Dalekie echa tych produkcji są dostrzegalne nawet w najnowszym melodramacie. Ale przejdźmy do sedna.

 

Na „Jej” wstępie znów zwraca się do nas nieszczęśliwy, neurotyczny dziwak-samotnik Theodore (Joaquin Phoenix, znów świetny) jak w „Adaptacji”. Tyle, że tym razem – dla celów dramaturgicznych? - dodano mu obciachowe, dodatkowo przygnębiające twarz wąsy. Znów bohater Jonze’a raczej stroni od ludzi, lecz poszukuje bliskości. Najpierw oczywiście ciężko Mu przyznać się do cierpień, ale wkrótce rozpoczyna poważniejsze rozmowy z kimś, kto „jakby” nie istnieje. Nie potrafiąc zrealizować się w relacji z człowiekiem, wybiera tak naprawdę specyficzną odmianę wyobraźni – jakby nie było – w samotności. Na skutek traumy (tym razem był nią rozwód) obawia się nawiązać bliską relację z prawdziwą kobietą (seksowna Olivia Wilde - zdjęcie poniżej), która niespodziewanie stawia ultimatum, i wybiera komputer. Wszak komputer bardzo ludzki: współczuje; jest wyrozumiały, troskliwy, cierpliwy i zawsze skory do wysłuchania swojego „pana”. Do tego w opcjach posiada głos kobiecy (Scarlett Johansson pierwszy raz odartej z fizycznych atrybutów), z czego chętnie korzysta. Ten prosty myk pozwala Mu sądzić, iż ma do czynienia z kimś realnym. Tyle, że nie może go ujrzeć, a porozumiewać się mogą wyłącznie poprzez dialogi, ponieważ oprogramowanie OS nie posiada nawet swojego awatara. To doprawdy niedaleka wizja od współczesnych komunikatorów internetowych powoli dominujących w dzisiejszych kontaktach… Tym sposobem system operacyjny, który miał uporządkować Jego życie zawodowe, zaczyna niebezpośrednio kierować jego uczuciami. Stosując typowo ludzkie chwyty (choćby ciężkie westchnięcia), automat wpływa pozytywnie na Jego nastrój i zaczyna rozbudzać w Nim ponowną chęć do życia. Losy tego syntetycznego romansu prowadzą do znamiennej puenty – zakochanie się w maszynie jest równie irracjonalne, co zakochanie się w żywej osobie. Czyli możliwa jest wielka szalona miłość… w pojedynkę?

 

Kiedy już wszystko wskazywałoby na to, że nie można opowiedzieć o uczuciu niebanalnie, Jonze udowadnia nam nasz błąd. Wydaje się, że 44-letni Amerykanin uczy się przy każdym (udanym, ale jakże różnym) artystycznym posunięciu, a zdobyta wiedza dała właśnie ujście w postaci najbardziej emocjonalnej, autentycznie wzruszającej produkcji. Znów najmocniejszy „punkt programu” stanowi kapitalny scenariusz nieadaptowany (tym razem pióra samego reżysera) – przewrotny i zaskakująco mądry. Oscarowa komisja się nie zbłaźniła, choć trochę szkoda, że znów nie wygrał Woody Allen (za „Blue Jasmine”). No, ale w końcu ile można…

 

Gadania jest tu bardzo dużo – choć nie tak gęsto jak w dwóch pierwszych filmach. Zresztą wydaje się, że twórca nieco „znormalniał”; nie stosuje już fabularnych wykrętów na miarę „Być jak John Malcovich”. O ile to trafne określenie dla filmu, w którym człowiek zakochuje się w maszynie… Swoją drogą warto przypomnieć, że w swojej półgodzinnej krótkometrażówce „I’m Here” z 2010 roku poruszył już tematykę „robotycznej” miłości. Tutaj z kolei rodzi się uczucie między formą żywą i nieżywą. Co prawda, skrót fabuły brzmi strasznie głupio - pachnie to Paulem Coelho - ale Spike Jonze gra nam na nosie. Dzieło okazuje się czymś zgoła niegrafomańskim, niepretensjonalnym, a momentami całkiem dowcipnym. Jednak wymowa całego utworu pozostaje raczej niewesoła, choć podbudowująca. Szczególnie jak na film o samotności. Rzuca też inne światło na problem zdrady, czy raczej multiplikowany obiekt uczuć. Pod tym kątem to opowieść o zazdrości, zachłanności miłości „niepodzielnej” i egoizmie w obliczu uczucia „niewyjątkowego” – bardziej w wymiarze ogólnym niż indywidualnym. Czyżby film-przestroga? Jeśli nawet, to bardzo subtelny.

 

Jak widać, również żyć z komputerem nie jest łatwo. Jednak ten skomputeryzowany - acz nie zdehumanizowany, bo całkiem malowniczy (śliczne, pastelowe barwy) - świat z nieodległej przeszłości nie odpycha, bo tak bardzo przypomina dzisiejszy. Szczęśliwie, na chwilę obecną nie jesteśmy jeszcze skazani wyłącznie na cyberorgazmy. Ale trzeba podkreślić, że - mimo intrygująco zatartej granicy intymności - punkt ciężkości ustawiono na uczucia, a nie na pożądanie. W końcu „on” zawodowo zajmuje się pisaniem listów miłosnych – prawie jak w „Miłości w czasach zarazy”. Tylko dlaczego w świecie kreowanym przez Spike’a Jonze’a - tak ułatwianym przez wszechobecność maszyn - praca Theodore’a jest jeszcze potrzebna?

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz