„Marsjanin” – kosmos w rytmie disco

Już trzeci rok z rzędu Hollywood raczyło nas rozpieścić filmem science-fiction w sezonie jesiennym i jak dotąd były to produkcje niezwykłe, które już zapisały się w historii kina, a nawet zostały objęte kultem. Mówię tutaj o „Grawitacji” Cuaróna i „Interstellarze” Nolana. Sukcesem byłoby napisanie recenzji, która nie odnosi się do powyższych dzieł, albowiem wyznaczyły one nowe kierunki w kinie science-fiction. Nie mniej jednak, do tego zacnego grona dołączył w tym roku „Marsjanin”, który swoją umiejętną narracją z rozmachem epickiego kina zawojował serca krytyków i widzów.

 

Film został przyjęty bardzo ciepło. Dotychczasowa ocena na portalu Rotten Tomatoes o wartości 93% (liczona jest tam ilość pozytywnych recenzji) jedynie to potwierdza. Jednakże nie od początku było tak kolorowo, bowiem wiadomość o reżyserii Ridleya Scotta była odebrana dość chłodno. Wszystko za sprawą ostatnich hitów Brytyjczyka, które nie okazały się tak przebojowe, jak sugerowały zapowiedzi. "Exodus: Bogowie i królowie" oraz "Adwokat" szokowały swoją płytkością i nieudolnością reżyserskiego kunsztu, oba filmy wydawały się być mocno rwane, przez co traciły na dobrej oglądalności, ale to już przeszłość. Nowy film Scotta miał przywrócić mu status kosmicznego guru, bo to właśnie spod jego ręki wyszła seria "Obcy" oraz fenomenalny "Łowca androidów". "Marsjanin" miał być jego powrotem do domu i tak się stało.

 

"Marsjanin" jest ekranizacją powieści o tym samym tytule pióra Andy'ego Weira, amerykańskiego pisarza, dla którego było to pierwsze w karierze dzieło. Jego debiut został świetnie przyjęty, a autor pracuje już nad kolejnym tytułem sci-fi. Film rozpoczyna się na... Marsie (a gdzieżby indziej?), gdzie grupa naukowców przyleciała w celu pobrania próbek z terenu. W trakcie odzyskiwania danych natrafili jednak na potężną burzę, która uniemożliwiła im dalszy pobyt. Cała drużyna pod dowództwem pani komandor Melissy Lewis (Jessica Chastain) decyduje się na powrót do statku Hermes, orbitującego nad Marsem. Jednakże w trakcie ewakuacji Mark Watney (Matt Damon) zostaje trafiony odłamkiem i odrzucony na wiele metrów, znikając z radarów innych członków misji. Pomimo dobrych chęci i desperackich prób pani komandor nie udaje się odnaleźć Watneya. Odlatują, będąc święcie przekonani, że stracili swojego towarzysza. O sytuacji zostaje poinformowane dowództwo NASA, którego dyrektor (Jeff Daniels) natychmiast wydaje przykre oświadczenie. Podczas gdy cały świat jest w żałobie, okazuje się, że Watney przeżył zderzenie i burzę, dzięki niezwykłej ilości szczęścia. Odłamek satelity wraz z tryskającą krwią zablokował ujście powietrza z kombinezonu, zabezpieczając Watneya przed dekompresją. Teraz zarówno on, jak i szef misji marsjańskich, Vincent Kapoor (Chiwetel Ejiofor) próbują znaleźć sposób, jak przeżyć i wrócić bezpiecznie na Ziemię.

 

Całości filmu możemy z przewnością przypiąć łatkę science-fiction, jednakże nie mogłem odnieść wrażenia, że jest to jeden z najbardziej "technicznych" filmów w historii. Już w "Grawitacji" próbowano nam wyjaśnić działania grawitacyjne, w "Interstellarze" oddziaływanie czarnych dziur na czas, a teraz, coż, wszystko co ma swoje zastosowanie w matematyce i inżynierii. Watney, by przetrwać musi, jak to samemu określił, "sprężyć swój naukowy tyłek". Do czasu najbliższego lotu, który mógłby go zabrać z Marsa dzieli go paręset dni, a prowiantu ma na około sześćdziesiąt. Od jego botanicznego wykształcenia zależy, czy jako pierwszemu uda się zasadzić roślinę, na planecie, gdzie nic nie rośnie. Wyczyny Watneya, których jesteśmy świadkami na ekranie niezwykle ekscytują i zmuszają technicznego lamusa do umysłowego wysiłku w poszukiwaniu inspiracji w swoim magazynie.

 

Po krążacym po Internecie opisie oraz obsadzie kinomaniacy już ochrzcili film na swoją modłę, nadając mu nazwę "Interstellar 2". Mieli ku temu powody. W filmie na głównym planie zobaczymy przecież dwie, bardzo ważne postacie z filmu Nolana. Obiektem żartów była również rola Damona ze względu na jego poprzedni angaż. Jednakże, gdyby Mark Watney czytałby te wpisy, to zapewne wybuchnąłby śmiechem, pokazał w kierunku kamery środkowy palec i powiedział "arrivederci, idę dalej sadzić ziemniaki na Marsie". Wszystko dlatego, że głównemu bohaterowi nie poszczędzono humorystycznego podejścia do życia.

 

Andy Weir oraz scenarzysta Drew Goddard łagodnie potraktowali czytelników i widzów, serwując nam postać zgoła inną od wszystkich innych kosmicznych bohaterów. Mark Watney jest śmieszny, posiada duże poczucie humoru, pozostając przy tym piekielnie inteligentnym i świadomym swojej beznadziejnej pozycji. Natomiast Matt Damon wpisuje się w te kryteria idealnie. Raz po raz jesteśmy bombardowani jakimiś sytuacyjnymi żartami, czy to o ziemniakach, o NASA, czy o guście muzycznym jego przełożonej, Melissy Lewis. W filmie usłyszymy wiele popowych piosenek, którymi Watney gardzi, jest to między innymi "Waterloo" zespołu Abba. Póżniej możemy usłyszeć też "Starman" Davida Bowiego, a na sam koniec "I Will Survive" Glorii Gaynor (z tych dwóch już nie szydzi). Już wystarczy posłuchać tych piosenek wymienionych przeze mnie, by poczuć swojeg rodzaju błogi luz.

 

Tutaj też dochodzę do momentu, w którym coś w filmie przestało dla mnie współgrać. Choć "Marsjanin" zaczyna z wysokiego pułapu, w mrożącej krew w żyłach, burzowej atmosferze, to później film Scotta ma problemy z przekazaniem podobnej dawki emocji. Mniej więcej cały film bazuje na ekscytacji co nowymi wynalazkami, które Watneyowi udaje się stworzyć z niepotrzebnych części. Nie ma tu miejsca na jakiekolwiek przysłowiowe zjeżenie włosa na plecach, a większość zagrożeń jest szybko neutralizowana humorem. Jest to miecz obusieczny, bo jest to zarówno zaleta tego filmu, pozwalająca widzowi odpocząć, jak też i wada, gdyż ilość wyczutego przeze mnie napięcia jest znikoma. W końcu, kiedy nadchodzi moment ratunku oraz ostatniego testu dla Marka nie mogłem się nacieszyć dreszczykiem emocji na tyle, bym wiercił się na krześle z niepokoju.

 

Wciąż, "Marsjanin" został zrobiony po to, by był nie tylko dobry, ale też dobrze wyglądał i tak jest w rzeczywistości – krystalicznie czysty obraz, przywodzący na myśl "Prometeusza" i "Niepamięć", efekty specjalne z najwyższej półki oraz zdjęcia Dariusza Wolskiego powodujące u nas opad szczęki to tylko niektóre z wizualnych aspektów, które możemy podziwiać w tym filmie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje praca wyżej wymienionego Polaka, bo to właśnie dzięki niemu możemy doświadczyć kosmosu w inny, niż zazwyczaj sposób. Kamera wiruje nad Watneyem, łazikiem MAV oraz nad statkiem Hermes podróżującym w kierunku Ziemi i choć nie są to osiągnięcia bliskie Lubezkiego i Cuaróna w "Grawitacji" to wciąż możemy się spodziewać nominacji dla Polaka. "Marsjanin" z pewnością jest zwycięstwem Ridleya Scotta. Jest to jego powrót na szczyt. Reżyseria w końcu nie wydaje się być przerywana, scenariusz za płytki, a ujęcia ukazane są wystarczająco długo, by widz docenił marsjański krajobraz.

 

Każdy ruch Watneya jest śledzony przez satelity NASA, a jego sytuacją przejmuje się cały świat: od Times Square przez Trafalgar Square po pekińskie śródmieście. Przejmujemy się i ja, choć czasami byłem odarty z emocji. "Marsjanin" oferuje niezwykle piękną i techniczną przygodę, a każde ujęcie jest dowodem na powrót Scotta do reżyserskiej czołówki. Ale filmy to też ich postacie, a Watney ma zadatki na stanie się filmowym idolem kosmonautów – kosmicznym korsarzem.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

________________________________________________________________________________________________________________________________

 

____________________________________________________________________________________

 

ŹRÓDŁO:

materiały prasowe dystrybutora Imperial-Cinepix