„Melancholia”. Błękitna nieskończoność

Trafiają się niekiedy takie filmy, po obejrzeniu których inaczej patrzymy na świat. Na podjęte przez nas decyzje, bliską nam osobę, filozofię życia. Po obejrzeniu „Melancholii” inaczej patrzę na wieczorne niebo. Mimowolnie błądzę wzrokiem w poszukiwaniu wielkiej, błękitnej planety. Inaczej patrzę też na Larsa von Triera. Trochę bardziej go lubię. O wiele bardziej cenię.

 

„Melancholia” Larsa von Triera to dzieło szalonego demiurga. Można mieć mieszane uczucia do stylu Duńczyka, można czuć swędzenie w myślach podczas oglądania jego filmów. Ale jednego nie można mu odebrać: oryginalności. Wzniosłe tony muzyczne, emocjonalne dialogi, brak przerostu formy nad treścią, plastyczność obrazu, wielowarstwowa symbolika. Każdy element “Melancholii” składa się na niemal namacalne emocje. Odbiornik stanowi medium, przez które wypływa fala zdenerwowania, fala strachu, fala melancholii.

 

Film dzieli się na dwie części: bohaterką pierwszej jest Justine (Kirsten Dunst), drugiej jej siostra Clair (Charlotte Gainsbourg). Pierwsza połowa opowiada o pannie młodej, która pogrążona w dziwnej apatii odgrywa rolę na własnym weselu. Ta część zarysowuje nam osobowość bohaterów. Poznajemy neurotyczną Justine i jej obsesyjnie uporządkowaną siostrę. “Justine to ja. Opowiedziałem o stanie umysłu, jaki dobrze znam. (…) Justine mówi, że życie jest kiepską ideą. Bóg przeżył radość stworzenia, ale nie przemyślał, co ma być potem” - podsumował reżyser. Dunst genialnie wcieliła się w rolę, a Lars von Trier bezbłędnie oddał własne fobie i lęki delikatnej Justine. Ta zaś z każdą chwilą wydaje się przemieniać, staje się półprzezroczystą zjawą pragnącą zatopić się w chłodnym blasku śmierci.

 

Dlatego o wiele lepiej wypada druga część obrazu - ta, w której obserwujemy taniec błękitnej planety nazwanej Melancholią z Ziemią i wspaniałą grę aktorską obu głównych postaci. Bohaterowie filmu są obserwatorami: każdy z nich inaczej oczekuje wielkiego finału przedstawienia. Planety raz odpychają się, raz chylą się ku sobie. Kilka obrotów, szybka zmiana kierunku, nagły skręt ciała. Justine ze stoickim spokojem wróży śmierć ludzkości, poddaje się siłom zbliżającego się niebezpieczeństwa. Z kolei opanowanej Clair nagle trzęsą się ręce; co kilka minut zerka niepewnie na niebo. Mąż uspokaja ją, że żadne niebezpieczeństwo nie nadejdzie. W końcu jest naukowcem. Razem z synem podglądają Melancholię, a chłopiec wygina drut w kształcie okręgu, aby móc obserwować wielkość planety, która przecież z każdym dniem coraz bardziej zbliża się ku Ziemii.

 

„Mam jednak teorię – chociaż może to tylko marzenie – że każdy lęk ma swoją granicę: docierasz do poziomu, w którym już nic nie jest w stanie przerazić cię bardziej. Reaguje tylko ciało, które zaczyna zachowywać się inaczej – tak pojawia się depresja. A w depresji się poddałem. Leżałem i myślałem: niech zjawi się tygrys i mnie pożre” – powiedział w jednym z wywiadów reżyser. Faktycznie. Tym razem zjawiła się wena, która pożarła von Triera, a wspaniały efekt destrukcyjnego aktu możemy docenić oglądając między innymi “Melancholię”. Między innymi – bo filozofia diabelskiej siły natury i marności człowieka w otoczeniu zamglonych drzew oraz rozkopanej przez robaki ziemi to przecież kadry innego filmu artysty – “Antychrysta”, który w niewyjaśniony sposób uzupełnia dzieło. Oba obrazy są przecież wiernym odbiciem fobii Larsa vonTriera, o którym mówi się, że boi się wszystkiego -  poza kręceniem filmów.

 

„Melancholia” zawiera niezwykłą warstwę, w którą niewielu się zagłębia. To szczególne znaczenie  filozoficzno - artystyczne. Tytuł filmu nawiązuje do obrazu “Melancholia I” Albrechta Dürera z 1514 roku. Dzieło malarza obrazuje bezwład człowieka wobec sił wyższych. Wydaje się, że Lars vonTrier wykorzystuje to płótno, kolorując je barwami innych malarzy. W filmie można znaleźć wiele kadrów niemal identycznych do obrazów takich artystów jak Bruegel czy Millais. Nieprzypadkowy jest także kolor apokaliptycznej planety. Legenda głosi, że gdy Galileusz ujrzał błękitnego Saturna, zobaczył szereg pierścieni okalających najdalszą znaną planetę. Ten niepokojący widok spowodował, że od starożytności cieszyła się złą sławą. Z czasem Saturn stał się symbolem cierpień, ograniczeń i depresji – a więc melancholii.

 

Warto także wspomnieć, że film pozostał niedoceniony na festiwalu w Cannes. Przyczyną było skandaliczne zachowanie reżysera, który został uznany za persona non grata przez wypowiedź, w której stwierdził, że jest nazistą. Mówi się, że szokująca wypowiedź skreśliła szanse na Złotą Palmę za najlepszy film. Trzeba jednak oddać, że nagrodzona została Kirsten Dunst, a na potrzeby tej recenzji dodam, że w 2012 roku uznana została za najlepszą aktorkę przez Akademię Science Fiction, Fantasy i Horroru. Otrzymała Saturna.

 

Ponoć każdy widz wie, jak zakończy się ten film. Ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Uważam, że do ostatnich minut dzieła każdy ma prawo interpretować zachowania bohaterek na własny sposób. Każdy ma prawo wierzyć w to, że zbudowana przez siostry grota z patyków faktycznie chroni przed końcem świata albo w to, że nie zawsze warto wierzyć tchórzliwym naukowcom. Bo są rzeczy na ziemi i w niebie, o których nie śniło się nawet tak wielkim filozofom jak von Trier.

 

Autor: Justyna Jaranowska