Miecz obosieczny „Dziewczyny wartej grzechu”

Paulina Urbańczyk na naszych łamach zdradziła już zawiązanie oraz główny przebieg fabuły „Dziewczyny wartej grzechu”, toteż nie zamierzam powielać informacji. Tym bardziej, że niniejszy tekst jest niejako polemiką ze zdaniem naszej redaktorki, więc na tym się skupmy. Szczególnie, że ciężko byłoby wymienić wszystkie ostateczne roszady, będące skutkiem wydarzeń przedstawionych w metrażu.

 

Reklama „Dziewczyny wartej grzechu” to miecz obosieczny. No bo jeśli rozważać film w kategoriach podróbki Woody’ego Allena, to jest to imitacja nieudolna. Można bowiem wziąć wszelkie typowe części składowe, a kompletnie nie uchwycić specyfiki kina kolegi nowojorczyka. Także psychoanalitycy, „piętrowe”, bo nakładające się na siebie związki uczuciowe, lekko-komediowa konwencja, a nawet Owen Wilson znany z „O północy w Paryżu” w takim ujęciu na niewiele się zdały.

 

Najnowsze dzieło Petera Bogdanovicha po prostu nie ma takiego rytmu ani takiego tempa jak obrazy niewiele starszego krajana. Ale przecież brak czołobitnego naśladownictwa – które wszak może być wyłącznie wymysłem żądnych dochodów producentów aniżeli samego twórcy – nie może, a wręcz nie powinno być zarzutem. Tym bardziej pod adresem ukształtowanego już twórcy, i to od dawna – odpowiedzialnego za takie klasyki, jak „Ostatni seans filmowy”, „Papierowy księżyc” czy „Maska” z 1985 ze znaczną rolą Cher. Za to mniej oczywistą analogia dostrzegalna jest w warstwie technicznej. Ciepła tonacja zdjęć – skądinąd też charakterystyczna dla Allena – przywodzi na myśl obrazy Wesa Andersona (starego kumpla Wilsona – tak swoją drogą), który sprawował rolę producenta przy tym projekcie.

 

Oczywiście seans obfituje w dostatek nieprawdopodobnych splotów okoliczności z paroma fajnymi kwestiami. Wilson gra tak, jak zwykle (co akurat w tym przypadku zanadto nie przeszkadza). Za to Jennifer Aniston jest całkiem niezła jako drażliwa, oceniająca swoich klientów, a tym samym kompletnie nienadająca się do sprawowania swego fachu psychoterapeutka.

 

Czyli tak: nie będziemy śmiać się z „Dziewczyny” w głos, lecz uśmiech na twarzy z pewnością parokrotnie się pojawi, gdy zaczniemy się jej przyglądać (choć mnie najbardziej zbiło z tropu polskie tłumaczenie tytułu „She’s Funny That Way” – choć przyznam bez bicia, że sam nie miałbym lepszego pomysłu na wybrnięcie z tej sytuacji).

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI CINEMA CITY GDAŃSK.

 

Autor: Filip Cwojdziński