Miłość w czasach hospitalizacji. „Moje córki krowy”

Obraz „Moje córki krowy” można przez swój charakter nazwać kinem głęboko humanistycznym. I niezwykle udanym, o czym warto pamiętać, gdyż wprowadzenie do fabuły wcale nie napawa optymizmem.

 

Wszystko „na dobre” (o ironio) zaczyna się, gdy Elżbieta Makowska (Małgorzata Niemirska), matka dwóch córek w średnim wieku, traci przytomność podczas kontrolnej wizyty w szpitalu. Gdy trwa batalia o jej życie i zdrowie, okazuje się, że z ojcem wciąż kłócących się sióstr również jest nie najlepiej… Brzmi to nie tyle dołująco, co mało oryginalnie. Szczególnie, że jako motor napędowy filmu wykorzystano stary jak świat literatury motyw kontrastujących ze sobą temperamentów osób trwale ze sobą związanych: najłatwiej wziąć do tego celu członków rodziny – jeżeli nie wybuchowe małżeństwo, to najlepiej rodzeństwo…

 

Nie ma to jednak większego znaczenia w obliczu nietuzinkowo urokliwego nastroju, w jakim utrzymana jest produkcja. Właściwie każdy aspekt produkcji jest tu umiejętnie wyważony – z półtoragodzinną długością metrażu włącznie. Kinga Dębska tak znakomicie poprowadziła aktorów, że właściwie każdy z nich wywiązał się z zadania bezbłędnie. Agata Kulesza jako Marta, czyli ta rozsądna, choć dosyć oschła, i niezamężna z córek Tadeusza Makowskiego (znakomity jak zwykle Marian Dziędziel jako sympatyczny gbur, którego pociski słowne wyjaśniają dosyć enigmatyczny tytuł dzieła) jest wprost hipnotyzująca. Gabriela Muskała jako jej przesadnie emocjonalna siostra Kasia wypada niedużo gorzej, choć koleżanka z planu zdecydowanie ją przyćmiewa. Show kradnie jej również filmowy mąż-leser Grzegorz, czyli Marcin Dorociński w bodaj swej pierwszej nieamanckiej roli. Można wręcz mocno przekornie, pół żartem pół serio, stwierdzić, że tą drobną rolą potwierdza swój kunszt aktorski i elastyczność dobitniej niż w całej masie innych, bardziej wymagających kreacji. Z kolei Łukasz Simlat (który chyba jeszcze nie zaliczył artystycznej plamy) jest tutaj lekarzem pozornie nieangażującym się emocjonalnie w problemy rodzinne, lecz można wyczuć jego życzliwość względem pacjentów, a przede wszystkim wobec sióstr.

 

Choć seans zdaje się zapowiadać na kolejny typowy wyciskacz łez, prawda jest taka, że na „Moich córkach krowach” śmiałem się szczerze i znacznie częściej niż na polskich komediach – co niestety wiele mówi o jakości współczesnych filmach zabawnych tylko w teorii. Scenariusz reżyserki (na podstawie własnej książki!) warto docenić szczególnie za silną ironię zawartą w dialogach (choćby taka: „gwiazda mi wielka”, wzdycha „pani z okienka” zaraz po tym, jak wyciąga od znanej aktorki autograf) oraz niespotykaną dla polskiego kina subtelność gestów bohaterów – dla każdego widza intuicyjnie zrozumiałych, lecz szczęśliwie niewskazanych paluchem przez twórczynię.

 

Zasadniczo „Moje córki krowy” to po prostu film o miłości. Co najważniejsze, w ramach dramatu rodzinnego udało się opowiedzieć tragiczną historię bez krztyny patosu, a za to z olbrzymim ładunkiem ciepłego humoru. A wątki dojmujące wcale nie gryzą się z komicznymi w obrębie jednego seansu – bo właśnie w tej „psychologicznej” równowadze należałoby szukać najpotężniejszej siły artystycznego sukcesu projekcji. Fajnie byłoby, gdyby przełożyło się to również na sukces frekwencyjny. Niebywałe, że udało się w Polsce stworzyć piękny film o relacjach międzyludzkich: na tyle prosty, że należałoby prędzej zaliczyć go do reprezentacji stylu zerowego, a nie kina autorskiego, jakim de facto jest. Z jednej strony tak swojski, lecz jednocześnie tak horrendalnie oddalony od przykrej łopatologii rodzimych telenowel, że aż ciężko uwierzyć, że od takich właśnie produkcji Dębska zaczynała swą karierę z filmem…

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz