Miniprzewodnik po świecie seriali animowanych „dla dzieci”

Seriale animowane z pewnością kojarzą się Wam z kanałami telewizyjnymi dla dzieci i niewyszukaną rozrywką dla najmłodszych właśnie. Fenomen popularności takich rysunkowych  produkcji  w  odcinkach   jak  „My   Little  Pony.   Friendship   is  magic”    czy „Adventure time” wśród dorosłych widzów (w tym przeważnie męskich) sprawił jednak, że tego rodzaju animowanym seriom wiele osób zaczęło uważniej się przyglądać, słusznie zakładając, że muszą mieć w sobie coś wyjątkowego, skoro były w stanie znaleźć oddanych fanów nie tylko wśród pierwotnego, dziecięcego targetu. Powodów takiej – tylko na pierwszy rzut oka dziwacznej – sytuacji jest wiele, podobnie jak wiele jest wartościowych seriali animowanych godnych polecenia. W tym tekście postaram się przedstawić Wam kilka z nich. Pora na przygodę z rysunkowymi seriami!

 

Zacznijmy od seriali, o których już wspomniałam. Swego czasu bronies, czyli dorośli fani tęczowych kucyków wzbudzali gorące emocje i powszechne zainteresowanie. Stworzonemu przez nich fandomowi poświęcono szereg artykułów próbujących zgłębić przy okazji tajemnicę ich fascynacji serialem, jaki pierwotnie przeznaczony był przecież dla kilkuletnich dziewczynek. Powodów tego niespodziewanego oczarowania upatrywano w eskapizmie, próbie ucieczki w bajkowy świat od szarej rzeczywistości, problemów i obowiązków, z jakimi nierozerwalnie wiąże się dorosłe życie. Jako inne przyczyny popularności „My Little Pony” wśród pełnoletnich widzów podawano także trafiający do serc przekaz o wartości przyjaźni – przekaz, który w tak prostej i sugestywnej zarazem formie raczej rzadko kierowany jest do oglądających bajki chłopców, skąd brać się może sentyment dorosłych mężczyzn do prostych lekcji o tym, co jest ważne w relacjach z innym. W całej tej debacie o tym dlaczego dorośli faceci emocjonują się perypetiami animowanych jednorożców i pegazów często pomijano jednak fakt tak oczywisty, że aż niezauważalny, a mianowicie to, że „My little pony. Friendship is magic” to po prostu... bardzo dobry serial. Wydaje mi się, że całe to niezrozumienie i kręcenie głowami, wszelkie uprzedzenia, złośliwe czy wręcz agresywne komentarze pod adresem bronies biorą się z tego, że wielu kojarzy animowane kucyki z rysunkowym serialem królującym w telewizji w latach 80. i 90. oraz późniejszą serią z 2003 roku, a więc produkcjami, od których twórcy nowej generacji kucyków zupełnie się odcinają. Odświeżona  formuła  serialu  to  dzieło  nieocenionej  Lauren  Faust  stojącej  m.in.  za sukcesem „Atomówek” czy długometrażowego filmu animowanego „Stalowy Gigant” oraz równie zasłużonego story editora, Roba Renzettiego („Z życia nastoletniego robota”, „Mina i Hrabia”) – a więc ludzi naprawdę znających się na tym, co robią. Faust stworzyła wyraziste, charakterne postaci, Renzetti natomiast – ciekawą historię rozwijającą się z odcinka na odcinek, jak na dobry serial przystało. Jeśli dodać do tego dynamiczną animację, świetny dubbing, humor i akcję, niegłupie przesłanie, a ostatnio także ukłony w stronę starszej widowni (nawiązania do „Doktora Who”, „Big Lebowskiego” czy nawet „Lśnienia” Kubricka) naprawdę trudno się dziwić, że tylu ludzi z dowodami w kieszeni doceniło pracę ekipy zaangażowanej w produkcję i znakomite efekty tejże pracy.

 

Skoro już o tym mowa: wiedzieliście, że jeden, dziesięciominutowy odcinek „Pory na przygodę” („Adventure time”) powstaje nawet dziewięć miesięcy? Dużo czasu zajmuje samo przygotowanie scenariusza – twórcy naprawdę muszą wytężyć wyobraźnię, aby dostarczyć fanom absurdalnego humoru, z którego kreskówka jest tak dobrze znana. Pod przykrywką nieco bezsensownych, zabawnych i dziwacznych przygód człowieka Finna i magicznego psa Jake'a kryje się jednak coś więcej, coś, co urzekło tak wielu oddanych fanów produkcji, a mianowicie: drugie dno. Kraina  Ooo, miejsce akcji większości odcinków, wydaje się być bowiem naszą Ziemią po trzeciej Wojnie Światowej (znanej Mushroom War od kształtu chmur będących wynikiem wybuchu bomby atomowej). Z tej perspektywy szalone przygody pokręconych bohaterów wyglądają zupełnie inaczej, tym bardziej, że gdy ogląda się ten serial uważnie widać jak złożone są relacje między poszczególnymi postaciami i jak trudną przeszłość ma wielu spośród nich. Jak widzicie, z pozoru błaha kreskówka może okazać się nadspodziewanie poważna, gdy tylko uważniej się jej przyjrzeć.
 

Do podobnych refleksji skłonić może seans trzech innych seriali animowanych, moich prywatnych faworytów w swojej kategorii. Pierwsza produkcja, miniserial „Over the Garden Wall” (dwie statuetki Emmy) to małe arcydzieło, za którym stoi Patrick McHale. W zaledwie dziesięciu odcinkach „Poza bramą ogrodu” opowiada on nam historię braci wędrujących po tajemniczym lesie w poszukiwaniu drogi do domu. Długo wydaje się, że jesteśmy świadkami dość nietypowych perypetii dwójki chłopców, pod koniec okazuje się jednak, że w świecie, po jakim się oni poruszali nic nie było tym, na co wyglądało... Nie chcąc zepsuć Wam seansu, nie mogę więc zdradzić nic więcej, jestem jednak przekonana, że będziecie pod wrażeniem pomysłowości McHale'a, a Wasze uznanie dla jego pracy wzrastać będzie wraz z odkrywaniem symbolicznego znaczenia kolejnych elementów tej misternej opowieści. Długo nie zapomnicie tego, co kryje się po drugiej stronie muru...

 

Drugi z seriali, który podbił moje serce (a mam nadzieję, że wkrótce i Wasze!) nosi tytuł „Wodogrzmoty Małe” („Gravity Falls”), jest zdobywcą dwóch Nagród Emmy i trzech statuetek Annie (a także szesnastu innych nominacji), traktuje natomiast o obfitujących w przygody wakacjach bliźniąt Dippera i Mabel w tytułowym miasteczku. Niepozorna mieścina skrywa wiele sekretów, a ciekawskie rodzeństwo spędzi całe lato, starając się wyjaśnić paranormalne zjawiska, jakich świadkami są niemal każdego dnia od chwili przyjazdu. Pomimo dużej popularności, którą cieszy się serial, jego twórca Alex Hirsch nie daje się namówić na kontynuowanie historii Dippera i Mabel, twierdząc, że dwa sezony serialu tworzą przemyślaną i zamkniętą całość, do której nie można już dodać nic więcej. Po obejrzeniu wszystkich odcinków – co prawda z żalem, bo chciałoby się przecież spotkać jeszcze ulubionych bohaterów – można się z nim tylko zgodzić, ciesząc się, że jakość serialu znaczy dla niego więcej niż wizja zarobienia pieniędzy na niepotrzebnej kontynuacji.

 

„Gravity Falls” wydaje się być bowiem historią, jakich wiele, ale tylko wtedy, gdy odcinki serialu ogląda się wybiórczo, w przypadkowej kolejności, tak jak to często bywa w przypadku animowanych serii. Dzieło Hirscha bardzo na tym traci – jak zresztą wszystkie produkcje, o jakich piszę w tym artykule. Twórcy seriali animowanych podchodzą do nich dokładnie tak samo jak ludzie stojący za opowieściami w odcinkach z udziałem żywych aktorów, z jakiegoś jednak powodu rzadko kiedy tak się o nich myśli. Tymczasem wspomniany Alex Hirsch założył, że w „Gravity Falls” opowie nie tylko o niezwykłych wakacjach, o jakich sam marzył jako chłopiec, ale  też o tym, że nawet najpiękniejsze lato musi się kiedyś skończyć...

 

W kontekście opowieści o Dipperze i Mabel warto poruszyć jeszcze dwie kwestie. Po pierwsze – podejście twórcy do fanów i zrozumienie praw, jakimi rządzi się fandom. Mając na uwadze wielbicieli „Wodogrzmotów...”, którzy z niecierpliwością wyczekiwali kolejnego spotkania z sympatycznymi bohaterami, Hirsch w każdym odcinku ukrywał zapowiedź następnego epizodu – czy to pod postacią sprytnie schowanych haseł czy wiadomości nadanej... alfabetem Morse'a.  Drugą rzeczą, czyniącą „Gravity falls” produkcją wyjątkową jest fakt, że pełno w niej nawiązań do popkultury, klasycznych opowieści grozy czy miejskich legend, co sprawia, że oglądanie serialu staje się wspaniałą podróżą po krainie nostalgii, do której każdy z nas lubi przecież czasem wrócić.

 

Ostatnia z moich propozycji, „Awatar. Legenda Aanga” kojarzyć się Wam może z filmem fabularnym z udziałem prawdziwych, nie rysunkowych bohaterów („Ostatni władca wiatru”), o którym jednak – dla d obra własnego i animowanego pierwowzoru – lepiej od razu zapomnijcie.     O jego „jakości” świadczy zdobycie pięciu Złotych Malin (w tym za najgorszy film roku) oraz nominacji do kolejnych czterech... Mam nieprzeparte wrażenie, że reżyser M. Night Shyamalan w ogóle nie zadał sobie trudu, żeby zapoznać się z serialem animowanym, którego adaptacji się podjął. W „Ostatnim władcy wiatru” zabrakło bowiem wszystkiego tego, co sprawiało, że rysunkowa wersja była tak dobrą i wartościową produkcją. Shyamalan pozbawił opowieść  zarówno humoru, jak i powagi, spłycił bohaterów, którzy w serialu rozwijali się z odcinka na odcinek, a także świat przedstawiony, w rezultacie otrzymaliśmy więc pozbawiony sensu pokaz (bardzo zresztą kiepskich) efektów specjalnych. Fiasko i marność artystyczna tego filmu jest tym większa, że jest efektem pracy człowieka, który stworzył „Szósty zmysł”. Ten z kolei bardzo by się przydał, by wyjaśnić rozczarowanym fanom animowanego pierwowzoru co musiało się wydarzyć, by do  takiego  stopnia  zmarnować  materiał  wyjściowy –  zwłaszcza  tak  dobry jak  w przypadku „Legendy Aanga”.
 

W świecie kreskówki ludzkość dzieli się na nacje władające żywiołami. Raz na sto lat w jednej z nich rodzi się Awatar, wcielony duch świata, którego zadaniem jest pilnowanie pokoju i harmonii wśród ludzi. Kiedy jednak pewnego dnia ten obrońca porządku nagle ginie bez wieści, Władca Ognia postanawia wypowiedzieć wojnę pozostałym nacjom, dążąc do zdobycia hegemonii. Sto lat później konflikt trwa w najlepsze, a rodzeństwo z Plemiona Wody znajduje zahibernowanego w lodzie chłopca imieniem Aang, ostatniego spośród wymordowanych Nomadów Powietrza (jak widzicie animowana rzeczywistość potrafi być równie okrutna, co nasza) i zaginionego Awatara w jednej osobie. Od tej chwili dla trójki młodych ludzi rozpoczyna się niezwykła przygoda, w czasie której Aang musi nauczyć się władać żywiołami wody, ziemi oraz ognia, by pokonać przywódcę Narodu Ognia i przywrócić utracony przed laty pokój. Animowany serial autorstwa Bryana Konietzko i Michaela Dantego DiMartino to prawdziwa perełka, dzieło przemyślane i dopracowane pod każdym względem, o czym najlepiej świadczy uwielbienie fanów na całym świecie oraz cały szereg nagród, w tym Nagroda Annie zwana Oscarem filmów animowanych. Historia Aanga zamyka się w trzech księgach (sezonach) – każda z nich poświęcona jest procesowi opanowywania innego żywiołu przez młodego Awatara. W czasie tych lekcji, a także wędrówki w poszukiwaniu odpowiednich nauczycieli, Aang zmienia się z nieodpowiedzialnego dziecka w młodego mężczyznę, będącego w stanie sprostać tyle wielkiemu, co i niesłychanie trudnemu przeznaczeniu. Dojrzewa zresztą nie tylko główny bohater, ale także jego towarzysze i wrogowie – animowany „Awatar” jest więc w istocie mądrą i bardzo piękną (także pod względem wizualnym) opowieścią o dorastaniu. W czasie seansu niejednokrotnie zachwycałam się kunsztem scenariusza, poziomem przemyślenia opowiadanej historii, który sprawiał, że tak łatwo można było wejść w tak fantastyczny i tak prawdziwy zarazem świat Aanga. Jeśli jesteście żądni inteligentnej rozrywki, gorąco polecam Wam ten serial (jak i wszystkie inne, o których tu wspomniałam) – kto powiedział, że tylko te z udziałem żywych aktorów warte są Waszego czasu i uwagi? Dajcie szansę animowanym produkcjom, a odpłacą się Wam wyprawą do światów, o jakich nie śniliście, wyczarowanych przez ludzi obdarzonych wielkim talentem i jeszcze większą wyobraźnią.

 

Autor: Karolina Osowska

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz