„Mission: Impossible – Rogue Nation” – dezinformacje i manipulacje

Po premierze piątej części serii „Mission: Impossible” ciężko nie odnieść wrażenia, że gatunek kina akcji przeżywa teraz okres rozkwitu podobny do tego w latach 90. Po wielkim sukcesie kasowym i jeszcze większym zachwytem krytyków nad „Mad Maxem: Na drodze gniewu”, przyszedł czas na „Rogue Nation” – film świeży, zabójczo szybki i dopracowany do granic możliwości jeśli chodzi o intrygę i akcję.

 

Ciężko nie przyznać filmowi Christophera McQuarriego zwiadowczej otoczki, która niektórym może bardziej przypominać kolejną część przygód agenta 007, wszystko przez niezwykle modernistyczne gadżety wywiadu, których inwencji nie powstydziłby się sam Q. Prawda jest taka, że seria gna do przodu a nowinki techniczne wraz z nią. Nowe technikalia okazują się bardzo ważnymi i przydatnymi narzędziami w czasie wykonywania misji, bez których tajnych agentów zmuszono by do biegania dookoła lub porzucania opcjonalnego wejścia do strzeżonych placówek. Ethan Hunt (Tom Cruise) wraz z drużyną wyposażeni są w pseudo-ulotki, które zmieniają warstwę i przeistaczają się w niezwykłe monitory; kombinezony piankowe, które mierzą zawartość tlenu w płucach noszącego oraz szkła kontaktowe, które używane są jako kamery z wysoką jakością obrazu. I chociaż te gadżety znacząco usprawniają przejście Huntowi z miejsca na miejsce, to sam film nie mógłby być udźwignięty na samych nowinkach technicznych.

 

Na szczęście, agentom IMF (Impossible Missions Force) przychodzi scenariusz spod ręki McQuarriego (Oscar za scenariusz do „Podejrzani”), który znakomicie wpasowuje się w nową, modernistyczną erę, zachowując przy tym klasycznego ducha serii „Mission: Impossible” i mieszaja ją ze strasznym planem wytrącenia świata z równowagi. Głównym wrogiem IMF w „Rogue Nation” jest tajemnicza organizacja zwana Syndykatem, lub też, jak nazwał ją jeden z bohaterów, anty-IMF. Rzecz jasna Ethan Hunt ze swoją ekipą postanawiają udowodnić istnienie wroga urzędnikom z wyższego szczeblu, próbując jednocześnie zapobiec globalnej katastrofie. W całej tej aferze nie ma czasu na spokój i, podobnie jak w „Mad Maxie”, dostajemy jedynie chwile wytchnienia, przed skokami do głębin elektrowni wodnych, pościgów między labiryntem uliczek w Casablance i Londynie oraz dywersjami we Wiedniu.

 

Jednakże nie o samą akcję w nowym „Mission: Impossible” chodzi, ale również o dramatyczną grę, igranie z ogniem. McQuarrie zadbał, by nie zabrakło plot twistów – raz zdradza jeden, potem drugi, później okazuje się, że wszystko było próbą dezinformowania przeciwnika, a na koniec manipulatorscy szefowie wydziałów i organizacji odsłaniają częściowo swoje karty na zmyłkę. Intryga wydaje się być bardzo głęboko zakorzeniona, a prowadzona jest powoli i dokładnie – to ona staje się przeciwwagą dla akcji. Dodatkowo, nie jesteśmy zawiedzieni jeśli chodzi o kreację i motywację czarnego charakteru, choć jest ona przewidywalna, to z pewnością o wiele lepiej wytłumaczona niż w większości dzisiejszych filmów akcji. Po drugiej zaś stronie mamy Ethana Hunta i jego ekipę: Benjiego (Simon Pegg), Brandta (Jeremy Renner) oraz Luthera (Ving Rhymes). Z radością można patrzeć na rolę Cruise'aiPegga, albowiem pierwszy starzeje się w filmach akcji jak wytworne francuskie wino, a drugi korzysta ze zwyżki swojej formy w kolejnym hicie. Rolę femme fatale przejęła tutaj Ilsa Faust (Rebecca Ferguson), której postaci nie można odmówić seksapilu, ani zabójczego instynktu. Cała drużyna znakomicie się uzupełnia, a widz nie ma wrażenia nierówności w aktorstwie.

 

W całym tym zawirowaniu pocisków i szybkich pojazdów znaleźli się dwaj ludzie – kompozytor Joe Kraemer oraz autor zdjęć Robert Elswit. Kraemerowi udaje się stworzyć ścieżkę bazującą na utworach Lalo Schifrina, ale wciąż na tyle świeżą i nową, że z łatwością może funkcjonować osobno, idealnie przy tym wpasowując się w film McQuarriego. Drugi, pracował przy produkcji takich dzieł jak „Good Night and Good Luck”, „Aż poleje się krew”, czy poprzednia odsłona „Mission: Impossible” – ciężko ocenić pracę Amerykanina na minus, albowiem każdy kadr jest znakomicie wyważony i przesiąknięty dynamiczną akcją. Wszystkie te aspekty stają się z filmem całością, a o to w kinie chodzi.

 

Jako widzowie nie powinniśmy się obawiać wysokiego już numerka części. Po „Rogue Nation”, nie zostaje nam nic innego jak czekać ze zniecierpliwieniem na kolejną odsłonę i śledzić nowinki produkcyjne. McQuarrie zaoferował nam nie lada przygodę, którą każdy ma nadzieje producenci będą kontynuować do momentu aż w napisach końcowych, podobnie jak w filmach o Jamesie Bondzie, pojawi się napis: „Ethan Hunt powróci”.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Maciej Cichosz