Mój Wajda

Mój Wajda

Dwa tygodnie temu zmarł Andrzej Wajda. Nagle, niespodziewanie. Nic przecież nie zapowiadało jego odejścia, wręcz przeciwnie. Tak niedawno gościł jeszcze na 41. Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie wydawał się tryskać dobrym humorem i równie dobrym zdrowiem, pomimo pięknego wieku dziewięćdziesięciu lat. Na święto polskiego kina Mistrz przyjechał z nowym filmem („Powidoki”, polski kandydat do Oscara w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”), ale już myślał o nakręceniu kolejnego – Wajda ciągle coś przecież tworzył, wydawać się mogło, że wprost z planu jednego obrazu przechodził od razu na plan innego. Zawsze był jakiś następny film, następnego filmu już jednak nie będzie.

 

Andrzej Wajda zwykł mawiać, że trzeba w życiu robić bardzo dużo, żeby po śmierci zostały po nas te dwie, trzy rzeczy. Po nim zostało nieporównywalnie więcej, mówimy tu przecież o człowieku, który  pisał  historię  naszej  kinematografii.  Nie  raz  był  naszym  głosem  –  jak  w  „Kanale” czy „Popiele i diamencie”, gdzie jak nikt przed nim i niewielu po nim pokazywał cenę polskiego heroizmu i prawdziwe oblicze wielkiej wojny. Jak w „Człowieku z żelaza”, filmie będącym właściwie relacją z tego, co działo się w Polsce odgrodzonej od reszty świata żelazną kurtyną i próbującej tę kurtynę raz na zawsze zerwać. Jak wtedy, gdy podjął się stworzenia filmowej  adaptacji „Wesela” czy „Pana Tadeusza”, o przeniesieniu na ekran których nikt inny nie ośmieliłby się nawet pomyśleć – i z obu tych prób wyszedł zwycięsko. Jak wtedy, gdy nakręcił „Katyń” prowokujący do tak zagorzałych dyskusji. I tak niedawno, gdy prezentował swój najnowszy film o awangardowym artyście Władysławie Strzemińskim, który nie chciał oddać swojej sztuki w służbę dyktatury – obraz tak zadziwiająco aktualny dziś, w 2016 roku.

 

Wajda zadebiutował w roku 1954 („Pokolenie”), jak łatwo więc policzyć, oddał kinu ponad sześć dekad swojego życia. W tym czasie wyreżyserował czterdzieści filmów, wśród których są arcydzieła, filmy dobre, ale też obrazy nieudane, a wszystkie klasyfikowane i opisywane w setkach rankingów według coraz to innego klucza, ujęcia, opinii. O wielkości i klasie Mistrza świadczyło właśnie to, że trudno było pozostać wobec niego obojętnym, że swoją twórczością i postawą zmuszał do zajęcia jakiegoś stanowiska. W rezultacie każdy, kto oglądał jego filmy i zabierał głos w dyskusji o nim, kreował sobie na własny użytek swojego prywatnego, osobistego Wajdę. Tak jak i ja, czego dowodem to skromne zestawienie. Umieściłam w nim zarówno swoje ulubione filmy Mistrza, jak i te mniej przeze mnie lubiane, ale, z różnych względów, ważne.

 

#5 „Brzezina” (1970)

Zanim Andrzej Wajda został reżyserem, był malarzem. I choć w pewnym momencie porzucił farby  i pędzle na rzecz taśmy i kamery, nie przestał tworzyć obrazów. W każdym z jego filmów znaleźć można przecież sceny tak piękne i wymowne, że aż chciałoby się je wyciąć z konkretnego dzieła i oprawić w ramki, by móc przypatrywać się im do woli. Tak jest np. ze słynną sceną z odwróconym krucyfiksem w „Popiele i diamencie”. I z niemal każdą sceną w „Brzezinie”, dość już dziś zapomnianym filmie Wajdy z 1970 roku. Scenariusz do tej produkcji powstał na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, nad historią (piękną, smutną i okrutną, jak to u Iwaszkiewicza) zdecydowanie dominuje tu jednak obraz. W filmie znaleźć można całe mnóstwo nawiązań do malarstwa Jacka Malczewskiego. Wajda odwzorowuje kompozycje jego obrazów tak często (i tak pięknie!), że w miarę oglądania właściwie każdą scenę „Brzeziny” zaczyna się traktować jak filmową realizację malarskiego dzieła wspomnianego artysty, co sprawia, że granice między dwoma artystycznymi wizjami bezpowrotnie się zacierają, a my zanurzamy się  coraz głębiej i głębiej w rzeczywistość urzekających, i ale też niepokojących wizji. Niezapomniane, bardzo intensywne doświadczenie, nie tylko pod względem estetycznym.

Zainteresowanych tematem odsyłam do tekstu Dariusza Chyba „Malarstwo w filmach Andrzeja Wajdy. Brzezina” („Kino” 1988, nr 11).

 

# 4 „Ziemia obiecana” (1974)

Monumentalna powieść Reymonta była wyzwaniem, któremu Wajda sprostał w sposób arcydzielny. „Ziemia obiecana” opowiada o trójce przyjaciół: Żydzie (Wojciech Pszoniak), Niemcu (Andrzej Seweryn) i Polaku (Daniel Olbrychski), z których każdy ma nic, więc razem mają dokładnie tyle,  ile potrzeba, żeby założyć fabrykę. A ponieważ akcja rozgrywa się w XIX-wiecznej Łodzi – w idealnym miejscu i o najodpowiedniejszym czasie na podobne plany – nasi bohaterowie realizują w końcu swoje marzenie. Aby osiągnąć swój cel, muszą wprawdzie trochę nakłamać i pooszukiwać, stracić wiele ze swojego człowieczeństwa i jeszcze więcej pieniędzy, złamać czyjeś życie, czyjeś serce, czyiś kręgosłup, ale czy to ważne? Z perspektywy władców świata zapewne nie. „Ziemia obiecana” Wajdy to film wielki, zrealizowany z olbrzymim rozmachem i tak bliski powieściowemu pierwowzorowi jak to tylko możliwe. Siłą obrazu, poza znakomicie pokazanym rozwarstwieniem społecznym i powolnym popadaniem bohaterów w moralną degrengoladę, jest z pewnością ekspresyjna muzyka Wojciecha Kilara i znakomita kreacja Daniela Olbrychskiego, któremu ze złem i szaleństwem tak bardzo było w młodości do twarzy! Kto twierdzi, że nie przepada za sztuką Reymonta i Wajdy, po seansie może drastycznie zmienić zdanie.

 

# 3 „Panny z Wilka” (1979)

Kolejna (również w tym zestawieniu) ekranizacja prozy Iwaszkiewicza ma w sobie wszystko, co najlepsze z literackiego oryginału i reżyserskiego kunsztu Wajdy. W przeciwieństwie do wspomnianej wcześniej „Brzeziny”, tu na pierwszy plan wysuwa się opowieść i jej bohaterowie. Reżyser niespiesznie przedstawia nam Wiktora Rubena (kolejny dobry występ Daniela Olbrychskiego), urokliwe Wilko, gdzie mężczyzna wraca po latach na krótki urlop i sześć panien, a właściwie już pań, które w nim zostawił. Liryczny, słodko-gorzki film o przemijaniu, straconych nadziejach i życiowych rozczarowaniach, zachwyca klimatem, dialogami i przenikliwością portretów psychologicznych.

Z „Pannami...” związana jest pewna anegdota. Otóż, kiedy w trakcie zdjęć do filmu Wajda skarżył się na powolne tempo realizacji, do jakiego nie był wcześniej przyzwyczajony, został pouczony przez występującą w filmie Maję Komorowską, że tego filmu po prostu nie można robić za szybko, tak jak konfitur nie można smażyć na dużym ogniu. W jednym i drugim przypadku pośpiech zabiłby to, co najlepsze. Andrzej Wajda na szczęście posłuchał mądrej aktorki, dzięki czemu nawet po blisko pięćdziesięciu latach konfitury z Wilka wciąż smakują tak dobrze jak powinny.

 

# 2 „Człowiek z marmuru” (1976)

Jak dla mnie najlepszy film Wajdy, a także film, który każdy powinien choć raz w życiu zobaczyć. Dla znakomitej, poruszającej historii. Dla debiutującej na ekranie Krystyny Jandy. Dla świetnej pracy kamery. Dla odwagi i mądrości wydawanych sądów. Nieważne z jakiego powodu – obejrzyjcie koniecznie.

 

#1 „Niewinni czarodzieje” (1960)

Był film najlepszy, teraz czas na ten dla mnie najważniejszy. „Niewinni czarodzieje” są pewną aberracją w twórczości Wajdy. Prosta historia o rodzącym się uczuciu między dziewczyną  (Krystyna Stypułkowska) i chłopakiem (Tadeusz Łomnicki), którzy nawet nie znają swoich prawdziwych imion, wydaje się zupełnie nie przystawać do innych jego filmów. Mistrz przyzwyczaił nas już przecież do tego, że jego dzieła zawsze traktują o czymś ważnym – wydarzeniach, które odmieniły bieg historii lub prezentują tę historię z zupełnie nowej perspektywy. O wojnie, śmierci, ludzkich dramatach i wielkich dylematach moralnych. „Niewinni czarodzieje” są cudownie pozbawieni ciężaru i powagi, z jakimi nierozerwalnie wiążą się powyższe kwestie. Po raz pierwszy i ostatni Wajda spojrzał z taką uwagą na zwyczajnych (czy na pewno takich zwyczajnych?) młodych ludzi, którzy – zupełnie wyabstrahowani z polityki i wielkich spraw tego świata – są tylko sobą i nikim więcej, i zarejestrował dla nas ich zwyczajne, piękne bycie we dwoje wypełnione rozmowami o wszystkim i niczym, grami i przekomarzankami, wszystkim tym, co  kojarzy  się  z  młodzieńczą  niewinnością.  Tak   powstał  film  dobrze  przegadany, zabawny, intrygujący, zachwycający lekkością i wdziękiem. Mały wielki film, mój ulubiony z repertuaru Mistrza. Film, którego on sam szczerze nie znosił.