„Not The Messiah. He’s a Very Naughty Boy”: świntuszenie z głową

Idle - mistrz słowa (i tejże ceremonii) odnalazł się w formule oratorium znakomicie, choć de facto raczej ośmieszył tę formę sztuki niż jej hołdował. Treść jest bowiem pełna pythonowskiego – a dokładnie idle’owskiego – humoru ze szczególnym wskazaniem na charakterystyczną przewrotność. A do tego nasz ulubieniec świntuszy na potęgę. „Ale dość tej opery, kochajmy się!”.

 

Tak czy siak, „komiczne oratorium w pięciu częściach” wystawione premierowo z okazji rubinowych godów Monty Pythona („o tak, świętujemy 400 lat niektórych z tych żartów”) 23 października 2009 roku w słynnej londyńskiej sali Royal Albert Hall z grubsza spełnia tę samą rolę co niegdyś kontrowersyjny film „Żywot Briana”, na którym oparto treść sztuki. To karykatura owczego pędu za władzą i sławą. Choć nie przekracza granicy bluźnierstwa, na pewno jest heretyckie: drwi z kościelnej hierarchii, dogmatów wiary i fanatycznego zacietrzewienia. Odrzuca wszelkie autorytety łatwe do bezmyślnego naśladowania, lecz wcale nie atakuje samej Trójcy Świętej ani nauk Jezusa Chrystusa – co szczególnie dla wielu katolików (swego czasu protestujących na premierze filmu) pozostaje do dziś niepojęte. Szacuje się, że większość oburzonych filmu nawet nie widziała.

 

Obok wciąż szalenie frapującej treści klasycznej komedii Pythonów, w sztuce „Not He Messiah” można doszukać się także niezgorszych momentów czysto muzycznych. Sentymentalna „You’re The One” (obok rytmicznej, przebojowej „Woe Woe Woe!”) konstrukcyjnie i klimatycznie bliska „Find Your Grail” ze „Spamalot” to najlepsza pieśń tego wieczoru, lecz jeśli chodzi o aspekt humorystyczny, to nawet ją wyprzedza bezbłędna parodia Boba Dylana w interpretacji Idle’a. Zresztą należy mu przyznać, że wciąż ma dobry głos – choć nie jest on oczywiście profesjonalistą (przypisano do głosu „barytonowatego”), więc pod względem możliwości wokalnych blednie przy pełnoprawnych śpiewakach (soliści: Christopher Purves/bas/, Shannon Mercer/sopran/, William Ferguson/tenor/ i Rosalind Plowright/mezzosopran/), lecz dla nas i tak jest najważniejszy. Szczególnie, że nadrabia wrodzonym talentem komicznym (którego brakuje zbyt sztywnemu Purvesowi, choć Ferguson jako Brian świetnie się sprawdził).

 

Pythomanów ucieszą znakomici goście ze starej ekipy: zarówno wierni „satelici” (Carol Cleveland jako pasterka i Neil Innes jako jeden z mariachi), jak i ci właściwi. Terry Gilliam wystąpił w iście życiowej roli, a Terry Jones wykonał „Take Us Home” – opartej na niewykorzystanej w „Brianie” „Otto Song”. Tylko John Cleese najwyraźniej znowu nie znalazł czasu dla kolegów, a Chapman oczywiście – nomen omen – nie zmartwychwstał. Co więcej, produkcją spektaklu zajął się John Goldstone, kostiumami Hazel Pethig, a orkiestrą dyrygował kompozytor John Du Prez – onegdaj również wciągnięci w pythonowską orbitę (jedynym „obcym elementem” gościnnym był komik Sanjeev Bhaskar w chórze drwali – można go było zobaczyć np. w serii dokumentów o Pythonie „Prawie prawda” z tego samego roku co omawiana sztuka). A nad linearnym przebiegiem całości czuwała narratorka Betty Palin (rzekoma matka Sarah, gubernatorki stanu Alaska w USA) za którą krył się oczywiście nasz Micheal (prawdziwy Piłat, nie żodyn podrabiany), który w męskim (prawie) wydaniu wykonał na zwieńczenie spektalku kultową „Pieśń drwala”. Była to w tym wypadku niejako repryza, gdyż wątek drwala-transwestyty został uprzednio poruszony. Przy okazji Idle’owi udało mu się nieźle wyśmiać obecny – prosty i nadużywany – sposób na zrobienie kariery: coming out. Tu nikt nie przejął się wcale jego wyznaniem. W każdym razie postać drwala (jakikolwiek by on nie był) to niejedyny smaczek pythonowski spoza „Briana”: Idle dokonał także udanej trawestacji pamiętnej modlitwy z „Sensu życia”. Czyli jednym słowem dużo wszystkiego, ale połączone z głową.

 

Autor: Filip Cwojdziński