Od iPhone’a do Oscara. „Sugar Man”

Największą przeszkodą, by móc w pełni rozkoszować się oscarowym „Sugar Manem”, stanowi powszechna już wiedza co do zakończenia nieprawdopodobnej historii śpiewającego gitarzysty Sixto Rodrigueza…

 

Trzeba jednak przyznać, że w połowie seansu - gdy reżyser wykłada wreszcie karty na stół - narracja traci impet, dążąc ku odrobinę przesadzonej hagiografii. Wcześniej jednak przez dobre 40 minut Malik Bendjelloul (reżyser, scenarzysta, animator, montażysta, kompozytor muzyki ilustracyjnej i producent filmu w jednym!), wciągając nas w wir tego dziwnego śledztwa (wyłącznie na podstawie tekstów piosenek i lakonicznych informacji zamieszczonych na egzemplarzach płyt), wyrabia w nas przeświadczenie, iż oglądamy raczej grubymi nićmi szyty mockument. Teorie o widowiskowych samobójstwach jeszcze łatwo łyknąć. Ciężko jednak uwierzyć, że zawiła historia Amerykanina wydarzyła się naprawdę, a entuzjastyczni rozmówcy nie robią sobie jaj niczym w „The Rutles: All You Need Is Cash”, gdy jego wpływ na ludność RPA w czasach apartheidu oceniają na większy niż takich ikon muzyki rozrywkowej, jak The Rolling Stones, The Beatles czy Elvis Presley. Nawet producenci obu jego płyt zapamiętali go doskonale, choć mieli zaszczyt pracować z największymi (Dennis Coffey m.in. z Marvinem Gaye’em, Steviem Wonderem, The Temptations, The Supremers, Gladys Knight, Ringo Starrem, The Four Tops i Wilsonem Pickettem, a Steve Rowland – z Jerrym Lee Lewisem, The Cure, Peterem Framptonem, The Pretty Thins, Boney M.), podczas gdy biedny (również dosłownie) muzyk z Detroit zniknął kompletnie z rodzimego rynku fonograficznego po komercyjnym fiasku dwóch folkrockowych, społecznie zaangażowanych krążków. To zaskakujący wyrok odbiorców - zważywszy na jego wrodzony instynkt muzyczny, dobry głos - dzięki któremu wyśpiewywał swe nośne protest songi - oraz naprawdę solidny (brzmiący jak klasyka muzyki rozrywkowej) repertuar przypominający niekiedy późne nagrania Tima Buckleya, odwołujący się do twórczości bardów pokroju Boba Dylana, Neila Younga, Paula Simona, Leonarda Cohena, Freda Neila, a nie pozbawionego także psychodelii Syda Barretta, nieporadności Tima Hardina, podniosłości Scotta Walkera oraz wpływów soulu i rhythm’n’bluesa z wytwórni Motown czy starego bluesa. A podobno ludzie lubią to, co już znają… Dlatego winnych można byłoby szukać w ówczesnych działach promocji wytwórni Sussex, choć z drugiej strony publiczność rzeczywiście mogła zostać skutecznie zmylona. Tenże label kojarzony był przede wszystkim z muzyką czarną.

 

Poznajemy nieoszlifowanego muzyka o uroku ulicznego grajka. Człowieka nienachlanego, pełnego pokory nad niesprawiedliwymi kolejami losu i ambiwalentnym podejściu do spraw materialnych (wszak to magister filozofii). Na tyle skromnego, że z jego własnych ust dowiadujemy się właściwie niewiele. Także jego bliscy żadnymi skandalami nas nie raczą. Dzięki przyjaznemu usposobieniu nie przypomina schorowanego, cierpiącego na jaskrę starszego pana, którym jest w rzeczywistości. Ujmuje za to jego pracowitość (zarabiał głównie jako budowlaniec) i totalna antygwiazdorskość, wręcz autentyczne zakłopotanie wśród wielbicieli. Choć większa śmiałość wiele lat temu mogłaby mu pomóc w upragnionej karierze polityka.

 

Pod względem formalnym „Sugar Man” to raczej prosty, acz wciągający obraz, zachęcający do poznania dorobku songwritera. Film dobrze nakreśla kontekst polityczny zniewolonej RPA -  np. jak cenzura blokowała emisję nagrań także innych zbuntowanych przeciwko władzy (celowe rysy na płycie, oznaczenie „unikać”). Wpływ na wszystkich najważniejszych kontrkulturowych muzyków tamtego rejonu udowadniają słowa Willema Mollera z grupy Big Sky. Szkoda tylko, że nie zestawiono sylwetki bohatera z licznymi przedstawicielami sceny folk rockowej tamtego okresu. Seans ponadto zawiera fragmenty animowane (co stało się swego rodzaju modą w obecnym dokumentalizmie) zgrabnie połączone z atrakcyjnymi pejzażami (wiele ujęć zrealizowano… iPhonem). Nie rozwiązuje jednak wszystkich zagadek (dokąd ostatecznie trafiły pieniądze?) oraz pomija sukces artysty w Australii i Nowej Zelandii na przełomie lat 70. i 80. XX wieku.

 

Co istotne, nie jest to pierwszy obraz poświęcony postaci Rodrigueza. „Dead Men Don’t Tour” dokumentował trasę koncertową po RPA z 1998 roku w towarzystwie Big Sky, a cztery lata później powstała słabiutka fabuła krótkometrażowa „Looking For Jesus”. Czyli sporo jak na rzekomo „nieznaną” gwiazdę. Niestety udany debiut Malika Bendjelloul przedwcześnie zakończył karierę tego obiecującego dokumentalisty: 13 maja 2014 roku sam pozbawił się szansy na rozwinięcie skrzydeł. Miał zaledwie 36 lat.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Data: 2014-06-04

Dodał: Marian

Temat: Sugar man

Faktycznie, film niezwykle wciąga pierwsze 40 min.. później jest tylko w miarę ciekawa historia..

Wstaw nowy komentarz