„Oldboy”: niepotrzebna zemsta

Bawiąc się w kinematograficznego boga, zakazałbym uznanym twórcom porywanie się na kategorię „remake”. Najzwyczajniej szkoda czasu. Niech czynią to anonimowi producenci chałtur. Niech mają satysfakcję ze skopanej przeróbki „Pozwól mi wejść” czy nieco lepszego „Ringu”. Po co Gus Van Sant powtórzył kropka w kropkę „Psychozę” w swoim „Psycholu”? No i wreszcie – po co lubiany przeze mnie Spike Lee porwał się na „Oldboya”? Istne kuriozum. Wydaje się, że jedynie autor oryginalnej wersji powinien się na coś takiego porywać, ale takie sytuacje, jak w przypadku dwóch wersji „Funny Games” Michaela Hanekego, praktycznie się nie zdarzają.

 

Do Spike Lee przylgnęła wygodna łatka, iż praktycznie wciąż robi ten sam, acz całkiem dobry film w duchu uwspółcześnionego ruchu Blaxploitation. Jednak wbrew pozorom trafiały mu się filmy, w których nie wałkowałby wciąż problemu rasowego, nielegalnej działalności oraz trudów codziennego życia w amerykańskich gettach. Nie da się ukryć, że takie „czarne” (biorąc pod uwagę zarówno typ humoru, jak i kolor skóry) komediodramaty przeważają i są to niemal same perełki („Rób co należy”, „Crooklyn”, „Ślepy zaułek”, „Malaria”, „Ona mnie nienawidzi”, „Gra o honor”). Nawet biorąc na warsztat biografie, wybierał bohaterów swojej rasy (dokument o realizacji płyty Michaela Jacksona, „Bad 25”, film aktorski „Malcolm X” oraz historia trębacza jazzowego Bleeka Gilliama w „Czarnym bluesie”). Lee jest również autorem dramatu wojennego „Cud w wiosce Sant Anna”, w którym znowu większą rolę pełnią czarni przedstawiciele jego rodzinnego kraju. Jednak wielu najwidoczniej jakby nie chce pamiętać chociażby takich udanych poważnych obrazów jak „Mordercze lato” czy „25 godzina” (w dużym stopniu „biały” jest również „Plan doskonały”). Najnowsza „biała” produkcja nie jest więc dziełem w żaden sposób pionierskim, ale pierwszym tak naprawdę nieudanym - w całkiem już pokaźnym - dorobku Afroamerykanina.

 

Zdecydowanie pospieszono się z przeróbką „Oldboya”. Rewelacyjny, obłędnie wciągający koreański oryginał sprzed zaledwie dekady nie zdążył na dobre ostygnąć i zadomowić się w głowach publiczności, a już zaczęto zabierać się za jego nieudolne kopie - aczkolwiek o wiele strawniejsze dla europejskiego i amerykańskiego widza. Mniej tu niedomówień. Oczywiście uwspółcześniono i przeniesiono realia na typowe dla obecnych Stanów Zjednoczonych, pomijając jednak co smaczniejsze wątki (niebagatelne dla psychotycznego nastroju akcji), a niekiedy dokonując drobnych roszad narracyjnych. Nie ma śladu po nieudolnych „zalotach”, a wyszukane metody tortur - jak wyrywanie zębów przy wtórze smyczków muzyki klasycznej, czy obcinanie języka w amoku - zostały podmienione na ich bardziej zachowawcze i „e(ste)tyczne” odpowiedniki. Jedynym „puszczeniem oka” w stronę oryginalnych twórców jest pozostawienie azjatyckiego menu w diecie osadzonego (aczkolwiek zrezygnowano z ośmiornicy). Również sfera wizualna nie jest tak mroczna i niepokojąca jak dziesięć lat temu. Czyżby reżyser asekuracyjnie pragnął oszczędzić widzowi nerwów, skoro tematyka wymuszała ich nadszarpnięcie? Także swoisty epilog delikatnie zmodyfikowano, co poskutkowało spłyceniem wymowy tego niegdyś intrygującego dzieła. W konsekwencji krótszy o cały kwadrans metraż razi drobnymi dłużyznami, rażącą przewidywalnością fabuły (nawet dla tych niezaznajomionych z oryginałem) i brakiem specyficznej subtelności charakterystycznej dla pierwowzoru. Lecz nie to jest jeszcze najgorsze. Najbardziej nieprzekonujący okazał się betonowy Josh Brolin, któremu nie udało się unieść roli. Nie dość, że charakteryzatorzy nie postarali się stworzyć pozorów upływu dwóch dekad na jego twarzy, to na dodatek ciężko uwierzyć w katusze granej przez niego postaci. Jakże daleko mu w tej gębie macho do histerycznej, lecz bardziej przekonującej, roli Min-sik Choi. Nawet komicznie prezentujące się sceny walki z udziałem Brolina wydają się żywcem wyjęte z jakiegoś nieprawdopodobnego filmu akcji. Efekt zamierzony? Śmiem wątpić. Zastanawiam się: czy te 5 lat dłużej w odsiadce tytułowego bohatera w wersji amerykańskiej miało niby nadawać więcej dramatyzmu, tak? Aha, dobrze wiedzieć… Z kolei sposób, w jaki Lee rozegrał jedyną (acz niemiłosiernie tandetną i wymuszoną) scenę miłosną, to istny śmiech na sali. Mam poczucie, że w takim obrocie spraw powinno się już z empatią przemilczeć kwestie muzyczne, gdyż z góry wiadomo które dzieło wygrałoby i tę konkurencję.

 

Trzeba jednak zaznaczyć, że w miarę upływu czasu seans staje się coraz bardziej znośny, ale nie podnosi to jednak ogólnego, bardzo rozczarowującego wrażenia z lektury dzieła. A pamiętajmy, że obcowanie z oryginałem było doświadczeniem iście hipnotycznym, pełnym zręcznych zabaw filmową materią. Co więcej – seans tragicznej historii o niemal edypalnym wydźwięku z każdą kolejną projekcją tylko zyskiwał. Zabierając się za podróbkę czegoś tak udanego, należałoby zachować w głowie wizję ewentualnego bolesnego upadku - jako środek motywujący. Na ponowny seans nowej, strywializowanej, do bólu zwyczajnej wersji ciężko będzie się zmusić. Po kimś takim jak Spike Lee spodziewamy się dużo więcej, a najnowsze dokonanie jawi się plamą na honorze reżysera. Czyżby naprawdę sądził, że się uda?

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz