„Opowieść o miłości i mroku”: Po drugiej stronie kamery

„Opowieść o miłości i mroku”: Po drugiej stronie kamery

Eteryczno-symboliczny obraz, opatrzony cytatami biograficznej powieści izraelskiego pisarza, Amosa Oza – tak można określić debiut reżyserski Natalie Portman. Aktorka stworzyła scenariusz, wyreżyserowała i zagrała w filmie dotykającym bolesnych relacji rodzinnych, ukazanych na tle przełomowych wydarzeń dla Izraela.

 

Gdy czytam, że znów jakiś aktor postanowił spróbować swoich sił po drugiej stronie kamery, przechodzą mnie ciarki. Dlaczego? Wystarczy wspomnieć choćby „Lost River” Ryana Goslinga, „Nad morzem” Angeliny Jolie czy biografię Bobby'ego Darina, autorstwa Kevina Spaceya. Oczywiście, patrząc na historię kina, można znaleźć liczne potwierdzenia wybitnych aktorów-reżyserów. Do grona osób, które świetnie połączyły reżyserię z aktorstwem, często też reżyserowaniem samego siebie, można zaliczyć Charliego Chaplina, Bustera Keatona, Orsona Wellesa, Woody'ego Allena, Romana Polańskiego czy Xaviera Dolana. Są tacy, którzy nawet lepiej sprawdzają się po tej drugiej stronie, jak np. Ben Affleck, uznawany za „drewnianego” aktora, a mający na swoim koncie reżyserię bardzo dobrej „Operacji Argo”. Są wreszcie też tacy, którzy zostają do reszty wchłonięci przez reżyserskie zadania, że prawie zapominają o aktorstwie, jak np. Clint Eastwood czy Laurence Olivier. Jednak, coraz częściej można odnieść wrażenie, że aktorzy za kamerą znajdują się całkiem przypadkiem. Nie mają własnej, artystycznej wizji, zbyt wyraźnie inspirują się swoimi filmowymi mistrzami albo za bardzo skupiają się na reżyserowaniu samego siebie, zapominając o całej reszcie. To jeden z najczęstszych błędów, popełnianych przez debiutującego reżysera-aktora. Nie trudno przyjąć, że pracujący na różnych planach filmowych aktorzy, mający możliwość podpatrywania działań innych, zostają dotknięci pokusą reżyserowania. W końcu droga od aktorstwa do reżyserii jest krótka i wydawałoby się nienaznaczona zbytnimi trudnościami. Tym, co niekiedy przesądza o niepowodzeniu takiego projektu jest próżność aktora-reżysera, który myśli, że jest w stanie sam podołać wszystkim aspektom filmu. Brak pokory i dystansu do samego siebie, tworzenie filmów, które są laurkami malowanymi przez reżysera-aktora ku czci aktora-reżysera, zamiast powierzyć tę rolę komuś innemu – to nie może się dobrze skończyć, w końcu nie każdy jest Kevinem Costnerem, pracującym przy „Tańczącym z wilkami”. Do tego dochodzi jeszcze kwestia dysproporcji z uwagi na płeć: więcej aktorów niż aktorek decyduje się na zamianę miejsc. Wciąż powtarza się, że Hollywood nie daje takich samych możliwości kobietom-reżyserkom, co mężczyznom-reżyserom. Na przekór takim opiniom stanęła Natalie Portman, znana z ról w takich filmach jak : „Leon zawodowiec”, „Czarny łabędź” i „Bliżej”. Postanawiając wyreżyserować „Opowieści o miłości i mroku”, dodatkowo tworząc do filmu scenariusz i grając w nim jedną z najważniejszych ról, postawiła przed sobą odważne zadanie.

 

Trudno mówić o „Opowieściach...” w kategoriach adaptacji filmowej. Najbardziej osobista powieść Amosa Oza, będąca zapisem historii kilku pokoleń jego rodziny, lat spędzonych na Litwie, Ukrainie i w Palestynie, opisująca przejmujące dzieje narodu żydowskiego: drugą wojnę światową, Holokaust, panowanie brytyjskie nad Palestyną, narodziny Izraela i konflikt z Arabami, musiała zafascynować urodzoną w Palestynie Natalie Portman. (Więcej o żydowskim pochodzeniu aktorki przeczytacie w recenzji Marty Ossowskiej: https://www.filmowo.com.pl/products/wielki-smutek-opowiesc-o-milosci-i-mroku.) Oddanie niemalże tysiąca stron powieści w zaledwie półtoragodzinnym filmie, nawet przy reżyserskim rozmachu, jest zadaniem o tyle ryzykownym, co wręcz szaleńczym. Dlatego Portman nie stara się wiernie odtwarzać niuansów bogatej biografii pisarza, ale stawia wszystko na jedną kartę – obraz. Warstwa wizualna, głównie za sprawą zdjęć autorstwa Sławomira Idziaka („Trzy kolory: Niebieski”, „Helikopter w ogniu”), zawiera całą potrzebną treść znaczeniową. To metaforyczne kadry nadają filmowi nostalgiczny, wręcz metafizyczny klimat. Każdy najmniejszy, wizualny element podniesiony został do rangi symbolu. Portman skupia się na detalach – długich ujęciach dłoni, rejestracji spojrzeń czy kontemplowaniu natury – co w filmie mającym przekazywać kilkadziesiąt lat historii, toczącej się na kilku kontynentach, zadziwia. Liryzm i subiektywność, płynąca z mocno inscenizowanych kadrów, plasują film na wysoko artystycznym poziomie, mimo iż w warstwie fabularnej, „Opowieści...” ujawniają wiele niedociągnięć.

 

Kontrast pomiędzy warstwą wizualną a treściową jest uderzający. Dopracowane do perfekcji ujęcia uwydatniają chaotyczność fabuły, co w efekcie utrudnia odbiór filmu. Nie ma wciągającej historii, przejmujących postaci, jest za to poszarpane tempo narracji. Bohaterowie pojawiają się na ekranie, wypowiadają kilka fraz, z których niemal każde brzmi jak, gotowe do zapisania w pamiętniku, motto, i znikają, aby żyć, gdzieś poza przestrzenią diegetyczną. W dodatku są to bardzo teatralne występy, stąd cała trudność zaangażowania się emocjonalnie w ich poczynania. Natalie Portman, ewidentnie, nie udźwignęła materii powieści. Poddając obróbce bardzo osobisty tekst, zachowuje do niego chłód i dystans. Uwikłana w podobne doświadczenia, co rodzina Ozów, nie mówi nic osobistego. Działa bardzo zachowawczo, stawia odważnie krok do przodu, aby za chwilę się wycofać z obranego szlaku. Sceny metaforyczne, pozostawiające widza w plątaninie domysłów, zestawia z tymi dosłownymi, odbierającymi filmowi poetyckości.

 

„Opowieści o miłości i mroku” to zapis walki Natalie Portman z materią filmu. Niby wszystko jest tak jak powinno: ciekawy temat, naznaczony osobistymi doświadczeniami twórcy, pamięć o tym, że zamiast porywać się na przedstawianie własnej wizji świata, czasem lepiej sięgnąć do dobrej literatury oraz ogromna wrażliwość zawłaszczająca warstwę wizualną. A jednak film wydaje się być zaledwie szkicem pełnowartościowej historii. Mimo to, reżyserską próbę aktorki można wpisać w grono tych bardziej udanych. Choć jest to próba dość zachowawcza, wydaje się, że Portman ma wiele do powiedzenia, lecz nie panuje jeszcze nad głosem. Momentami robi on z nią, co chce, a widz z niepokojem obserwuje tę walkę. Warte docenienia jest to, że nie stara się mówić szeptem ani krzykiem, a balansuje swoją wypowiedź próbując różnych tonacji. W jednych tonach sprawdza się lepiej, w innych gorzej, ale to wciąż jej głos, który ma szansę stać się głosem wysokich lotów.

 

OCENA FILMU (1-5): 2,5

____________________________________________________________________________________________________

 

OPOWIEŚĆ O MIŁOŚCI I MROKU

A TALE OF LOVE AND DARKNESS

 

CZAS TRWANIA: 95 min.

GATUNEK: dramat

PRODUKCJA: Izrael 2015

POLSKA PREMIERA: 1 kwietnia 2016

 

REŻYSERIA: Natalie Portman (debiut fabularny)

OBSADA: Natalie Portman („Czarny łabędź”)

Amir Tessler

 

ZWIASTUN:

 

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz