„Pakt z diabłem” – mniejsze zło

Rzecz dzieje się w Bostonie, w południowej części miasta, w roku 1975. Lokalna społeczność zastraszana jest przez media kolejnymi doniesieniami o napaściach, rabunkach i morderstwach, na ulicach rządzą gangi i mafie, a policję jest tak łatwo przekupić, jak dzieciaka cukierkiem. O tym jest film Scotta Coopera, o tym okresie i o tych wydarzeniach. Jego „Pakt z diabłem” to również powrót do mrocznych, lekko zabawnych filmów gangsterskich z lat 80. i 90., ale niestety nie będzie mógł zaliczać się do kanonu gatunku, bowiem boryka się z paroma problemami, których nie wie, jak rozwiązać.

 

Jak większość filmów gangsterskich, w którymś momencie ktoś musi zacząć śpiewać policji (tej nie skorumpowanej) – mówi się na nich „kable”. Detektyw wyciąga dyktafon, włącza nagrywanie, rozprzestrzenia się dźwięk wirującej taśmy. Z jednej strony mamy ambitnego policjanta, a z drugiej zrezygnowanego delikwenta. „Opowiedz mi o Whitey’m Bulgerze”; „Od czego mam zacząć?”.

 

Zacznę może od tego, że główną postacią w filmie jest nie tylko Bulger (Johnny Depp), ale również John Connolly (Joel Edgerton). Oboje pochodzą z tej samej dzielnicy Bostonu i już jako młodzi chłopacy wykształcili między sobą „podwórkową” więź, która, jak twierdzi ten drugi, przetrwa wszystko i pomoże agencji FBI dorwać włoską mafię Angiulo, rządzącą miastem. I tak też, jak już się domyślacie, po trzydziestu latach agencja federalna zaczyna współdziałać z małą, lokalną szajką Bulgera, pozwalając im na różnego rodzaje ekscesy, a każda próba wystosowania oskarżenia sądowego zostaje przeciwko im umorzona. Przez lata, poprzez więź ich łączącą, Connelly pomaga Bulgerowi i oboje na tym korzystają. Dopiero kiedy wychodzi na jaw oszustwo jednego z nich, to zaczyna im się sypać grunt pod nogami.

 

Co, na pozór, mogło dostarczyć nam świetnego kina w stylu „Chłopców z ferajny”, czy „Życia Carlita”, bardziej przypomina ich wczesną, niedokończoną wersją i nie mówię tutaj, że „Pakt z diabłem” jest zawodem, lecz jest po prostu inny. Może dlatego, że nie jest to tylko historia wzlotu i upadku Bulgera, ale również tej wspomnianej relacji między jego gangiem a FBI. To właśnie ona staje się motorem napędowym dla całego filmu i przez to staje się mniej intrygująca i klimatyczna od, powiedzmy, „Człowieka z bizną”, czy samego „Wilka z Wall Street”. Przepraszam, jeśli wciąż uciekam się do porównywania z tak wielkimi filmami, ale te filmy wyrobiły sobie już tak kultową renomę, że uznajemy je za coś w rodzaju wyznacznika dobrego kina gangsterskiego. Mimo wszystko, „Pakt z diabłem” ma coś w sobie, o czym nie da się zapomnieć – a jest nim ukazywana historia oparta na faktach (bo rzeczywiście istniał ktoś taki jak Whitey Bulger i był na liście „10 najbardziej poszukiwanych przestępców przez FBI”). Ta pisana przez życie historia, ma w sobie wiele prawdziwości i dzięki niej możemy zwątpić w niezachwialność sądów, honor funkcjonariuszy i agentów. Za sukces filmu odpowiada również panujący, gęsty i ponury bostoński klimat. Rzadko kiedy kamera ukazuje nam słoneczne miasto, a co najwyżej rozgrywkę przeniesiono na Florydę, która słońcem też nie grzeszy. W końcu „Pakt z diabłem” to film o szemranych alejkach, zapleczach magazynów i barów, gdzie odbywają się interesy, w których zwykły człowiek nie chciałby maczać palców.

 

Ciężko tu komu kibicować, bowiem ani Bulger, ani Connelly nie należą do rodzaju ludzi i bohaterów, których życie aż tak mocno cenimy, choć osobą, która najbardziej nas przejmuje jest Bulger – świetnie grany przez zupełnie niepodobnego Deppa. Chłodne aktorstwo miesza się u niego z tym „sparrowowskim” szaleństwem, ale jest go wystarczająco mało, dzięki czemu możemy naprawdę wyróżnić jego popis. Dzieje się tak również przez otaczające życie Bulgera wydarzenia. Śmierci syna i matki odciskają na nim piętno na tyle silne, że ten się zmienia nie do poznania. I tu pojawa się dla mnie kolejny problem.

 

Wcześniejszy tytuł mojej recenzji brzmiał tak: „gdzie się człowiek spieszy...”, nawiązując do wspaniałego przysłowia z diabłem, ale wolałem zostać przy innym. Było to spowodowane faktem, iż film ma problemy z przekazaniem emocji i rozwinięciem historii. Bite dwie godziny to zdecydowanie za mało, by ukazać szerokie spektrum historii i charakterystyki postaci na przestrzeni ponad 10 lat (stąd też krótsza recenzja z mojej strony). Historia urywa się, przeskakuje o wiele lat do przodu, by nagle spotkać ludzi zgoła innych, odmienionych, jakbyśmy oglądali obce osoby na zdjęciach. Zaczyna nam przestać zależeć na Connelly’m, na całym tym biznesie z FBI oraz próbach zdjęcia włoskiej mafii, choć wciąż nam o tym przypominają. Na koniec zostajemy z wyborem czy się przejąć, czy nie, ale wolimy wybrać mniejsze zło, podobnie jak tamtejsi agenci federalni: albo pracować bezowocnie przez dwadzieścia lat nad mafią, która się z nich śmieje, albo spiknąć się z notowanym, byłym więźniem Alcatraz, znanego z wymuszeń i morderstw; albo wybieracie pośmiewisko, albo tańczycie z diabłem.

 

_______________________________________________________________________________________________________________________

 

_____________________________________________________________________________________

 

ŹRÓDŁO:

materiały prasowe dystrybutora Warner Bros