Piękno niejedno ma imię – „Pan Turner”

Choć gorączka oscarowych nominacji już dawno za nami, dopiero teraz do polskich kin trafił niedoceniony „Pan Turner”, który walczył o statuetkę najlepszego filmu minionego roku. Filmowa biografia impresjonisty J.M.W. Turnera to iście brytyjska opowieść znacznie bliższa realiom XIX-wiecznej codzienności niż hollywoodzka historia geniusza mającego w swoim dorobku ponad trzydzieści tysięcy prac.

 

Nie bez wpływu pozostaje fakt, że za ekranizację losów słynnego malarza zabrał się reżyser Mike Leigh, który słynie z oswajania szarej rzeczywistości i demitologizacji postaci otoczonych kultem chwały. W przypadku Turnera na pierwszy plan wysnuwa się jego ekscentryczna i introwertyczna postawa. Poprzez relacje z postaciami drugoplanowymi czyli z ojcem, byłą żoną czy gosposią poznajemy Turnera jako człowieka aspołecznego, odrzucającego bliskość i ufność wobec drugiego człowieka. W pierwszej części filmu nadęte zachowanie Turnera wręcz wywołuje antypatię u widza. Wrażenie to na pewno potęguje odtwórca głównej roli Timothy Spall czyli nielubiany Peter "Glizdogon" Pettigrew z serii filmów o Harrym Potterze. Dziwi mnie, że za stworzenie tak charakterystycznej postaci aktor ten nie mógł liczyć na uznanie krytyków po drugiej stronie oceanu. Na szczęście rola Turnera nie umknęła znawcom europejskiego kina, dzięki czemu Timothy Spall otrzymał Złotą Palmę i Europejską Nagrodę Filmową jako najlepszy aktor w minionym roku.

 

Co zatem wpływa na to, że tak wysoko cenione aktorstwo spotyka się z niską popularność samego filmu? Wydaje mi się, że w dużej mierze odpowiada za to gorzki charakter „Pana Turnera”, który opiera się wchodzeniu w melodramatyczne tony. Mimo, że jest to biografia bardzo płodnego malarza to jego przepiękne obrazy tonowane są otaczającą go brzydotą, również fizyczną szpetnością samego bohatera. Nie ma jednak mowy o tym, aby reżyser rozkoszował się turpistycznym spojrzeniem na świat Turnera, raczej odważnie konfrontuje prozę życia z mitem wybitnego geniuszu. Powoduje to, że „Pan Turner” jest daleki od klasycznych biografii uzdolnionych jednostek. Nie ma w nim rozkładu na części pierwsze wewnętrznego świata bohatera, przez co widz nie balastuje między scenami dramatu i wzruszenia. Za to właśnie cenię spojrzenie Leigha, bo na każdym kroku unika manipulowania emocjami widza. Serwuje nam realistyczny obraz człowieka dziwnego, innego, ale nie rozkoszującego się swoją wyjątkowością. Tym co szczególnie spodobało mi się w postaci Turnera jest jego zwyczajne spojrzenie na sztukę. Choć nie można nazwać zwyczajnym przywiązywanie się do masztu w trakcie sztormu, po to aby wiernie przedstawić śnieżną burzę na statku. Turner przekraczał granice normalności, ale tylko po to, aby być bliżej natury, którą chciał poprzez swoje obrazy przybliżyć innym ludziom. Takie zachowanie wydaje mi się bardzo odległe od dzisiejszych artystów, którzy lubują się w zdobywaniu szerszego grona odbiorców, często nie skupiając się na samej istocie swojej pracy.

 

Jeżeli zdecydujecie się na seans „Pana Turnera” to ostrzegam Was, że nie jest to film, nad którym będziecie piać z zachwytu. Nie jest porywający, momentami nuży i odrzuca, ale z biegiem czasu, mam nadzieję, przekona Was do siebie. Nawet jeżeli ten film wyda się Wam zbyt odległy od słynnych, amerykańskich biografii, na pewno nie zawiedzie Was malowniczość scen i wysokiej klasy aktorstwo Timothy’ego Spalla, Ruth Sheen, Marion Bailey i Dorothy Atkinson.

 

Autor: Marta Ossowska