„Pieśń słonia”. On, on i ona

Charles Binamé specjalizuje się w reżyserowaniu seriali, a jego dorobek w tej dziedzinie robi wrażenie. Nazwisko wspomnianego reżysera pojawia się w gronie twórców takich serii jak „Być człowiekiem”, „Punkt krytyczny” czy „The Listener: Słyszący myśli”. Francuski twórca co prawda zrealizował wcześniej kilka pełnometrażowych projektów, trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, że goszczącą właśnie na ekranach kin „Pieśń słonia” wielu traktować będzie w kategoriach reżyserskiego debiutu. Jest to tym bardziej nieuniknione, że w roli głównego bohatera swojego filmu Binamé obsadził Xaviera Dolana, genialne dziecko współczesnego kina, którego gra aktorska stanowi jednocześnie największy atut i największą słabość „Pieśni słonia”.

 

Kiedy w przeddzień Bożego Narodzenia miejscowy psychiatra przepada bez wieści, dr Toby Green (Bruce Greenwood) postanawia pomóc policji w poszukiwaniach swojego kolegi po fachu tym chętniej, że z powodów trudnej sytuacji osobistej nie śpieszy mu się na wigilijną wieczerzę. Ostatnią osobą, z którą przed swoim zniknięciem rozmawiał zaginiony psychiatra, był Michael (Xavier Dolan) - pacjent równie inteligentny, co chimeryczny i nieprzewidywalny w swoim zachowaniu. Dr Green daje wciągnąć się przebiegłemu Michelowi w grę, w której stawką jest coś znacznie więcej niż informacja o miejscu pobytu miejscowego lekarza. Mimowolnym członkiem tej rozgrywki między silnymi osobowościami staje się wrażliwa pielęgniarka Susan Peterson (Catherine Keener), była żona dr Greena.

 

Dolan dał w filmie Charlesa Binamé'a popis aktorskiej szarży, na co pozwolił mu tak temat obrazu, jak i teatralna konwencja, na jaką zdecydował się reżyser. Film Binamé'a rozgrywa się w murach szpitala psychiatrycznego, a właściwie w jeszcze mniejszej przestrzeni, bo w czterech ścianach gabinetu zaginionego lekarza. Poczucie izolacji i narastającej irytacji, jaką odczuwa tak dr Green, jak i Michael niemogący wydostać się ze znienawidzonego świata szpitalnej rutyny, niezwykle szybko udzielają się widzowi. Te przykre odczucia wzmaga dodatkowo chwyt utożsamienia fizycznego czasu trwania filmu z czasem, w jakim rozgrywają się wydarzenia mające miejsce się na ekranie. Jakby tego było mało, poczucie zmęczenia potęgują jeszcze aktorskie popisy w wykonaniu Xaviera Dolana, który - jak już to udowodnił kilkakrotnie - przed okiem kamery czuje się jak ryba w wodzie. Odgrywanemu przez niego Michaelowi nie można wierzyć ani przez chwilę, tak szybko zmienia emocjonalne maski i wersje wydarzeń, a tych, trzeba przyznać, posiada bogaty wachlarz. Początkowo można być pod wrażeniem przebiegłości i bystrości umysłu Michaela, z biegiem czasu jednak jego zachowanie staje się męczące i przewidywalne, co mimo wszystko można uznać za zaletę, gdyż usypia czujność widza na tyle skutecznie, że finał okaże się dla niego prawdziwym zaskoczeniem a, kto wie, może nawet wstrząsem.

 

Dolan, znany ze swojego upodobania do maksymalizmu, i tym razem, stojąc po innej niż zwykle stronie kamery, daje upust swojej nie idącej na kompromisy naturze. Michael w jego wykonaniu jest arogancki, przebiegły, denerwujący i niepokojący. Trudno go lubić, trudno mu też jednak odmówić charakteru i wyrazistości. Aktorski popis Dolana nie znajduje jednak przeciwwagi w kreacjach złamanych wspólną tragedią Bruce'a Greenwooda i Catherine Keener. W rezultacie nie oglądamy zatem pojedynku aktorskiego, na jaki film Binamé'a dawał nadzieję, a solowy występ twórcy „Wyśnionych miłości”, który w swojej grze kilkakrotnie przekracza granicę pomiędzy wczuciem się w rolę a aktorską szarżą. Wyraźnie widać, że reżyserowi nie udało zapanować się nad swoją gwiazdą, która w rezultacie przyćmiewa swoją osobą nie tylko pozostałych aktorów, ale cały film. Aktorska szarża Dolana wyjaskrawia wady filmu (dziwaczna tematyka słoni, do której pomimo licznych usprawiedliwień w fabule mi osobiście nie udało się przekonać) i tłamsi walory dzieła. „Pieśń słonia” to obraz odmalowany w chłodnych, przytłumionych barwach błękitu i szarości świetnie oddających atmosferę szpitala i zimowej aury, ale zbyt delikatnych na tło aktorskich popisów odtwórcy głównej roli. Dolan w filmie Binamé'a przypomina bajecznie kolorową papugę w zasypanym śniegiem ogrodzie.

 

Pieśń słonia” reklamowano jako film z Xavierem Dolanem, podczas gdy jest to w całości obraz Dolana, który z całym swoim bezczelnym urokiem ukradł film Charlesowi Binamé'owi, co nie wyszło, niestety, nikomu na dobre. „Pieśni słonia” bliżej do niezłego filmu telewizyjnego niż do przeboju kinowego. To obraz, który może zaintrygować, zaciekawić, może nawet poruszyć, ale który raczej z nikim nie zostanie na dłużej niż do końca seansu. Ludzie nie mają na szczęście tak dobrej pamięci jak słonie, myślę więc, że kinomani łaskawie zapomną o tym, co w filmie Binamé'a nienajlepsze i cierpliwie poczekają na obraz, w którym ten ciekawy reżyser wyraźniej zaznaczy swoją obecność.

 

Autor: Karolina Osowska