Poświęcenie zawsze w cenie – „Witaj w klubie”

Dwa całkiem ważne Oscary zgarnął film, który w pełni na to zasłużył. To zgrabna, totalna średniawka pod każdym względem. Wykupiono za nas pakiet ubezpieczenia filmowego przed mocniejszymi wrażeniami. Tkliwi nihiliści opanują filmową rzeczywistość z dystansu. Zderzamy się wyłącznie z nieinwazyjnymi dla naszego zdrowia emocjami. Trochę śmiechu, trochę powagi. Trochę heteroseksualizmu, trochę odmienności na tym polu. „Może być” to bodaj najmocniejszy z zasłużonych komplementów dla skończonego dzieła.

 

Ciężko cokolwiek skrytykować albo pochwalić. No, poza główną parą bohaterów. Niesłychanie rzadko się trafia, aby ekranowy duet został ukoronowany najważniejszymi statuetkami w branży filmowej. Wszyscy zachwycają się kreacją głównego bohatera w wykonaniu Matthew McConaugheya, lecz wydaje się, że Jared Leto skradł mu show. Zrehabilitował się chłopak po koszmarnie grafomańskim „Mr. Nobody”! Zresztą obaj nieźle poświęcili się dla swoich ról, ale to McConaughey zrzucił więcej kilogramów, co szanowna (ale coraz mniej szanowana) komisja nie mogła zbagatelizować. Jak widać, w tym szaleństwie jest metoda. Szkoda tylko, że wygrana jest względnie łatwa do obliczenia. Co wszak nie musi oznaczać, że za robotę wzięło się dwóch desperatów o chorych ambicjach.

 

Leto już dawno udowodnił, że talent aktorski posiada (przede wszystkim dzięki „Requiem dla snu”). Zanim odważył się pokazać w postaci wychudłej w „Witaj w klubie”, potrafił też na zawołanie ostro przytyć do roli Marka Davida Chapmana, niezrównoważonego psychicznie mordercy Johna Lennona, w obrazie „Rozdział 27”, który przeszedł niemal bez echa. Teraz, po otrzymaniu przez niego tego najbardziej prestiżowego wyróżnienia, chciałbym wierzyć, iż lider 30 Seconds To Mars zamilknie na polu muzycznym, gdyż ciężko przeżyć więcej niż 30 sekund ich dźwięków naraz. A przynajmniej kibicuję, by decydował się przyjmować więcej ofert kinematograficznych, skoro lepiej wychodzi mu występowanie przed kamerą niż przed mikrofonem. McConaughey gra za to w coraz lepszych produkcjach, a kariery muzyka jakoś na razie nie zapowiada. Wiodąca w „Uciekinierze” i epizodyczna rola w „Wilku z Wall Street” były dla niego – jak widać – ledwie przystawką do tej najbardziej wymagającej. 

 

Ron Woodroof to typowy redneck i pewny siebie cwaniak. Goguś pracujący na budowie, ale spełniający się dopiero na rodeo (to dopiero są „końskie zaloty”!). Jako niestroniący od wszelkiej maści używek oraz seksualnych rozrywek typowego samca alfa musiał oczywiście – jak hollywoodzki zwyczaj nakazuje - zmienić się w obywatela porządniejszego. Nie do końca uczciwego względem prawa, ale na pewno wedle własnego buntowniczego sumienia. Pełny jest „amerykańskiej dumy”, więc na śmierć z „rąk” wirusa HIV absolutnie się nie zgadza i podejmuje ze skorumpowanym i ociężałym systemem zdrowia w USA. Wyroku 30 dni życia, który wydaje mu lekarz, po prostu nie dopuszcza do wiadomości. Na drwiny z „pedalskiej choroby” ze strony dawnych wąsatych kompanów również nie pozwala. Na zatwardziałych homofobach, do których jeszcze nie tak dawno należał, bezskutecznie próbuje wymusić szacunek względem transseksualistki Rayon („śliczniutki” Leto). Hollywood uwielbia takie ciepłe bajeczki. Jednak zmiana podejścia do tej nietypowej postaci podyktowana jest raczej biznesem i pewną wygodą (współpraca przy sprzedaży niezatwierdzonych, półlegalnych leków). A więc czy gdyby nie okoliczności (sprzyjające pokorze, ale nie zdrowiu bohatera) dokonałaby się w nim tolerancyjna przemiana? Wątpliwe. Szkoda tylko, że wcielając się w postać dotkniętą AIDS, McConeugheyowi nie dane było wystąpić w filmie na miarę „Filadelfii”.

 

Stworzono film spokojny, grzeczny, w pewnym sensie nawet kameralny, bo pozbawiony spektakularnych akcji. Jeanowi-Marcowi Vallée nie udało się powtórzyć sukcesu artystycznego niezwykle udanej pełnometrażówki (głębiej siedzącej w tematyce LGBT) „C.R.A.Z.Y.” – pierwszego filmu kanadyjskiego twórcy, który zyskał szerszy odbiór poza granicami rodzimego kraju. Ale dla wielu „Witaj w klubie” będzie seansem znacznie łatwiejszym niż jego – bardziej wyszukany artystycznie i budzący mieszane uczucia i interpretacje - poprzedni obraz „Cafe de flore”. Reżyser nie zawiódł za to na polu „uzupełniającym”: znów możemy cieszyć się fajnym soundtrackiem. Tym razem postacią dominującą stał się Marc Bolan, lider T.Rex, którym zafascynowana jest postać Leto. Inni przedstawiciele glam rocka gościli już w jego wcześniejszych filmach.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz