„Po prostu życie” – Roger Ebert

Ta recenzja jest prawdopodobnie najtrudniejszą, jaką miałem przyjemność, jak dotąd, pisać. Jest mi ona również szczególnie bliska, ponieważ film, której ona dotyczy, jest dokumentem o życiu najbardziej cenionego i popularnego krytyka filmowego wszech czasów. Mam nadzieję, że teraz zrozumiecie pozycję, w której się znajduję, kiedy próbuję pisać recenzję o człowieku, który w swoim życiu na przestrzeni pięćdziesięciu lat napisał ich ponad dziesięć tysięcy.

 

Przyznaję, jeszcze trzy lata temu nie słyszałem o Rogerze Ebercie, ani też o jego wkładzie i reputacji. Nie jest to spowodowane moim wyolbrzymieniem jego zasług, a bardziej moją niekompetencją o świecie kina. Na świat kina składa się wiele rzeczy: filmy, aktorzy, reżyserzy, scenarzyści, producenci, wytwórnie, widzowie, ale także krytycy filmowi. Ponad rok temu, podczas gali Oscarów i jej części „In Memoriam” (poświęconej zmarłym osobom ze świata kina) zauważyłem twarz człowieka, którego wtedy zaledwie kojarzyłem. Nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero podczas przerwy, w trakcie rozmowy Tomasza Raczka z Kają Klimek, wychwyciłem, że ów Roger Ebert jest prawdopodobnie jedynym krytykiem w historii, który trafił na tą chwalebną listę. Zdziwiony, pomyślałem sobie: „musi być coś w tym człowieku, skoro dostąpił takiego zaszczytu”. Wpierw zgłębiłem się w jego życie, jego zafascynowanie kinem, jego osiągnięcia w dziedzinie krytycyzmu, jego walkę z chorobą i ostateczną przyczynę śmierci. Niedługo po tym zacząłem czytać jego recenzje na portalu Rotten Tomatoes. Urzekły mnie one swoją dość swobodną formą, trafnością spostrzeżeń, zawartością merytoryczną i humorem, z którego Ebert słynął. Zasubkrybowałem go. Teraz, jego oficjalną stronę internetową odwiedzam regularnie, wciąż ucząc się fachu redaktorskiego.

 

Teraz możecie sobie jedynie wyobrazić moją satysfakcję, kiedy dowiedziałem się, że powstał film dokumentalny o życiu tego człowieka. W 2011 roku Steve James postanowił zrobić film o Rogerze. Albo była to inicjatywa Eberta, nie wiem tego na pewno. Jednakże już sam pomysł był dość ryzykowny, albowiem krytyka mocno trawiła choroba, przez większość czasu leżał w szpitalu pod intenstywną opieką. Nie psuło to jednak jego nastroju. Roger przez większość wywiadów wciąż był tym samym uśmiechniętym i zabawnym człowiekiem, którym był. Efekt ich pracy jest oszałamiający moim zdaniem. Kto by się spodziewał, że relacja z życia dziennikarza może być aż tak wciągająca.

 

Ciężko napisać recenzję filmu dokumentalnego, ponieważ czuję się jakbym opisywał i oceniał życie człowieka, którego osobiście nie znam. Czy ktokolwiek jest w stanie ocenić życie kogokolwiek? Czy mamy w ogóle do tego jakiekolwiek prawo? Jedną z podstawowych i najstarszych idei filmu jest, by ten wzbudzał emocje. Wzruszenie, smutek, radość, gniew – te odczucia prowadzą do zbliżenia, bądź oddalenia od bohatera. I w tym „Po prostu życie” jest najlepsze – ukazanie charyzmatycznego dziennikarza z nadwagą, który jest przykładem self-made-mana, człowieka, który samemu wyrobił sobie markę i reputację, jako kogoś nam bliskiego i znanego. Steve James oraz przyjaciele Eberta obrazują go jako osobę wartą przyjaźni, kumpla gotowego pójść na piwo, czy szklankę Black Labela, a jednocześnie kogoś o własnych przekonaniach, który nie da sobie w kaszę dmuchać. W taki sposób możemy jedynie pomyśleć: „kurde, znam tego typa”. Kto wie może każdy z nas zna jakąś wersję takiego człowieka.

 

Nie wszystkim ten film przypadnie do gustu. Większość zapewne uzna ten film za kolejny dokument o człowieku z paroma maksymami o kinie. Być może znajdą się takie osoby, które jednakże dostrzegą i docenią trud reżysera i Eberta w tym filmie, ale sama historia ich nie zafascynuje. Innym może się jednak spodobać. Ale to tylko Polska – w Stanach Zjednoczonych przywiązanie do Rogera było znacznie większe. Ebert nie odznaczał się tylko recenzjami, ale również poprzez programy telewizyjne. Wraz z długoletnim wrogiem/przyjacielem (obejrzyjcie film, by poznać znaczenie tego połączenia), Genem Siskelem, nagrywał recenzenckie programy od 1975 do 1999 roku. To ponad dwadzieścia lat w telewizji – oznacza to, że miały one olbrzymią widownię. Ebert walczył z Siskelem o pałeczkę pierwszeństwa w swoich programach, co było spowodowane zwykłą chęcią „bycia lepszym”. Jego zawadiacki charakter współzawodniczył z opanowanym, bierno-agresywnych zachowaniem Siskela. Ich kłótnie często miało zalążek już poza studiem nagraniowym. Mi to przypomina walkę z moim bratem – i w pewnym sensie Siskel i Ebert zostali braćmi. Ale to już po prostu życie. Ja żałuję troszkę, że nie urodziłem się w Stanach kilkadziesiąt lat temu, kiedy ten program był popularny – oglądałbym go codziennie. Usiadłbym wygodnie w swoim fotelu i poczuł, jakbym znajdował się na sali kinowej wraz z tymi panami. Ich słowa, byłyby dla mnie dialogiem wprost z filmu.

 

Autor: Maciej Cichosz