„Pociąg do Darjeeling”: wsiąść do pociągu byle jakiego...

Osoba Wesa Andersona i jego dzieła były mi dotychczas znane jedynie ze słyszenia. Nie miałam do tej pory okazji, aby obejrzeć obsypany nagrodami „Grand Budapest Hotel’’ – szczerze mówiąc bardziej ciągnęło mnie raczej do „Pociągu do Darjeeling’’, który to mimochodem przejechał przed oczami polskiego widza, na świecie zdobywając tylko jedną nagrodę. Do obejrzenia tego filmu zachęcił mnie jednak soundtrack, którego znakomitość warto podkreślić już na wstępie. Jak jednak muzyka komponuje się z obrazem? Opowiedź na to pytanie, jak i na wiele innych, miałam okazję przemyśleć podczas seansu – niespełna dziewięćdziesięciu minut, które, cóż...z początku nieco mi się dłużyły.

 

Tytułem wstępu – trzej bracia wyruszają w podróż po Indiach, co ma rzekomo odbudować ich więzi rodzinne. Krótko i węzłowato, sytuacja dość prosta do wytłumaczenia dla potencjalnego widza – warto dodać, że bracia są podobno skłóceni, co w zasadzie zauwazyć już nie tak prosto. Całą trójkę poznajemy w pociągu, gdzie mamy wrażenie, że są nie tyle, co w jakimś konflikcie, lecz zwyczajnie głęboko we wzajemnym poważaniu. Wyczuwamy niby jakieś napięcie między bohaterami, nie mówiąc już o tym, że gadka raczej się nie klei. Ale jest to jednak bardziej niezręczne, aniżeli emocjonujące – tajemnice wzajemnych relacji braci  odkrywają się przed nami bardzo powoli, od czego współczesne kino zdecydowanie nas odzwyczaja. Zazwyczaj zostajemy uraczeni garścią szczegółów już w pierwszych piętnastu minutach filmu, a potem reżyser sukcesywnie drąży i drąży temat, aż na końcu coś z tego wynika. Początkowo zabieg zastosowany przez twórców „Pociągu do Darjeeling ‘’istotnie irytuje – męczą się bohaterowie i męczymy się my.  Bracia wymieniają się zdawkowymi sekretami na temat tego, co się aktualnie dzieje w ich życiu z zastrzeżeniem, że mają nie powtarzać tego trzeciemu. Apodyktyczny typ o imieniu Francis (w tej roli Owen Wilson momentami łudząco podobny do Kevina z „Poznaj moich rodziców’’) nieustannie dyryguje pozostałą dwójką i wciąż powtarza, że czeka ich niesamowity czas, który ma sprawić, że nabiorą do siebie zaufania. Mniej więcej po trzeciej takiej kwestii tracimy nadzieję, że to się kiedykolwiek wydarzy, bo sami już tracimy zaufanie co do tego, czy w ogóle wydarzy się cokolwiek. Ale to byłoby zbyt rozczarowujące, więc oglądamy dalej, pełni nadziei.

 

Żeby nie kontynuować dalej w poczuciu lekkiego zrezygnowania, warto zrobić przerywnik na najmocniejsze strony tego filmu, jak i całej twórczości Wesa Andersona. To reżyser, którego obrazy istotnie przypominają dzieła sztuki - przywodzące nieco na myśl malarstwo Salvadora Dalego (w Interncie można nawet znaleźć porównanie prac obu z nich!) W tym wypadku seans to prawdziwie estetyczne doznanie, podziw dla ujmującego doboru kolorów każdego z planów i ciekawa praca kamery. Oczy na filmach Andersona nie nudzą się na pewno, bo jest co podziwiać (szczególnie w recenzowanym filmie zachwycają indyjskie krajobrazy), ale co z resztą?

 

Dalej także nie jest porywająco. Każdy z bohaterów to indywiduum, które ciężko zaszufladkować i zmusić do współpracy. W filmie pojawia się kilka sytuacji, w których na miejscu typowo amerykańskiej produkcji wywiązałoby się już multum afer, psuedogagów i fars z wolna prowadzących do rozejmu trzech braci. Nie tędy jednak droga do Darjeeling, bo każdy, kto będzie doszukiwał się tu dosłowności i prostego rozwiązania jedynie z pozoru mało skomplikowanej historii, zawiedzie się. Nie jest to film dla wszystkich – kino Andersona można lubić albo nienawidzić i dość absurdalny, nieco awangardowy klimat nie udzieli się każdemu. Mimo ciekawie zarysowanych charakterów, czegoś tu zabrakło i pozostawiło widza w nieprzyjemnym poczuciu niedosytu.

 

Autor: Agnieszka Czupryniak

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz