Psychodancing: „Córki dancingu”

Baśniowy musical z elementami horroru i niebagatelnym (lecz nieprzesadzonym) komponentem erotycznym. Faktycznie takich filmów w Polsce się nie robi. Jeszcze. Może to kropla (nawiązując przy okazji do istotnego elementu fabuły), która przeleje czarę psychodelii rodzimej kinematografii? Choć, szczerze mówiąc, wciąż się na to nie zanosi.

 

Jednak nie da się ukryć, że młodzi polscy twórcy coraz śmielej myślą „po filmowemu” niż w kategoriach teatralnych. Potrafią coraz umiejętniej wykreować filmową rzeczywistość, nadając jej spójną wizję artystyczną, lecz nie potrafią należycie poprowadzić akcji na ciekawe tory. Sam „nierealny” motyw wyjściowy jest bowiem znacznie bardziej trafiony niż jego rozwinięcie –  szczególnie, gdy wreszcie nowy polski obraz nie zapowiadał się na kolejną debilną komedię lub przyciężki dramat o patologicznej rodzinie. Realizacja „Córek” wymagała odwagi – i to nie tylko ze względu na obrany styl lub tematykę. Choć koncept wyjściowy wydawał się oryginalny jak mało który spośród rodzimych produkcji, niedopracowany scenariusz jak gdyby rozpada się w połowie, a pomysł, który frapująco ciągnąłby seans, nie pojawia się – choć sama końcówka wydaje się wręcz urocza.

 

„Córki dancingu” wydają się być bardzo polskie pod względem tematyki, lecz mało swojskie pod względem realizacyjnym. W ogóle mało się u nas robi musicali. Ten natomiast spełnia niejako klasyczne wzorce w swej apolitycznej wymowie – odrealnione lata 80. są tu oddane przez stan ducha bohaterów, a nie na drodze ich wyborów czy sytuacji geopolitycznej. Niestety w porównaniu choćby z takimi „Dziewczynami” piosenki Ballad i Romansów pełne kanciastych, nienaturalnych, jakby niedoszlifowanych melodii dostosowanych do zbyt długich wersów (co tylko udowadnia, jak niezręcznie pisze się po polsku teksty piosenek) wyśpiewywane przez cieniutkie głosiki syrenek: Srebrnej (Marta Mazurek) i Złotej (Michalina Olszańska) wypadają blado w starciu z zwiewnymi, jakże urokliwymi perełkami Stuarta Murdocha z Belle And Sebastian.

 

Kolorystyka, w jakiej utrzymana jest całość produkcji, lawiruje między kiczem i jaskrawością klubowych sal, a ich zimnymi, metalicznymi kulisami. Głęboko sięgająca cukierkowa, kampowa stylizacja pełna stonowanej, wcale niegroteskowej nostalgii za „dawnymi czasami” nie wpłynęła na słodycz samych postaci. Syrenki to wcale nie estetyczne postaci bez skazy rodem ze słynnej kreskówki Disneya, lecz osobliwe – kuszące, acz oślizgłe – kreatury „śmierdzące rybą” (jak podkreślane jest w trakcie seansu) rodem z dzieł Davida Cronenberga. Aczkolwiek gdy są suche (cóż za wysublimowany podtekst seksualny!) przypominają zwykłe niewiasty, które na scenie mogą bez problemu zapodawać przed publicznością taniec synchroniczny. To film, można powiedzieć, wręcz feministyczny – jeśli nie pionierski na naszym polskim gruncie, to na pewno jeden z pierwszych – skupiający się na rozwoju kobiecej seksualności. Pożądanie w wydaniu żeńskim oraz anatomia bohaterek są ukazane bez ogródek, lecz bez zbędnego epatowania.

 

Pełnometrażowy debiut Agnieszki Smoczyńskiej przypomina kino Terry’ego Gilliama zarówno pod względem stylistyki (świat przedstawiony bliski przesiąkniętej narkotykami percepcji Raoula Duke’a, bohatera kultowego „Las Vegas Parano”), jak konstrukcji materii filmowej. Cieszącemu się nieprzemijającą estymą dawnemu animatorowi legendarnej grupy Monty Python od dawna zarzucano bowiem, że jest raczej worldmakerem niż storytellerem. Także tu, w „Córkach”, Smoczyńska raczej wprowadza nas w swój wykreowany, dosyć psychodeliczny świat, lecz jakby nie chce opowiedzieć nam żadnej konkretnej historii, zaledwie pozwalając nam obserwować z bliska te osobliwe, baśniowe realia. Pozornie więc seans mógłby nas pochłonąć bez reszty, lecz nie do końca spełnia pokładanych w nim nadziei i nie angażuje jak należy, trzymając widza na zupełnie niepotrzebny dystans. Czyli podobnie jak w „Krainie traw” – choć Smoczyńską można porównywać nie tylko z Gilliamem. Chłodna kolorystyka kojarzy się raczej z daltonistą Nicolasem Windingiem Refnem, a przez uwzględnienie „szczypty obrzydliwości” reżyserka nadała swemu dziełu również nieco klimatu produkcji wspomnianego Cronenberga.

 

„Córki dancingu” są więc jednym z najbardziej intrygujących polskich filmów ostatnich lat. Nie oznacza to jednak obrazu jednoznacznie udanego.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA.

 

Autor: Filip Cwojdziński