„Rachel wychodzi za mąż” a Jonathan Demme przechodzi samego siebie

Każdy z Was z pewnością widział, a przynajmniej kojarzy ze słyszenia – takie kultowe już filmy jak „Filadelfia” czy „Milczenie owiec”, ale czy wiecie, że stoi za nimi ten sam człowiek? Już po zestawieniu tych dwóch tak odmiennych obrazów widać, że Jonathan Demme lubi wyzwania. Wyreżyserować filmy tak bardzo różniące się od siebie pod względem gatunku, stylistyki, klimatu nie jest łatwo. Demme'owi ta sztuka wspaniale się jednak udała. Odniósł sukces zarówno jako reżyser melodramatu, jak również wtedy, gdy podjął się przeniesienia na ekran jednego z najgłośniejszych kryminałów XX wieku. Nie inaczej było gdy postanowił nakręcić dramat. „Rachel wychodzi za mąż” Demme'a to film świetny, niemal jednak nieznany - z ogromną szkodą dla kinomanów, których, mam nadzieję, uda mi się zachęcić do zapoznania się z rewelacyjnym dziełem twórcy „Milczenia owiec”.

 

Zamysł fabularny jest prosty: oto w przeddzień wesela uporządkowanej Rachel (Rosemarie DeWitt), jej młodsza siostra Kym (Anne Hathaway) opuszcza zakład odwykowy, będący jej drugim domem. Przez weekend będzie mogła cieszyć się upragnioną wolnością. Dziewczyna tak właśnie traktuje swoje wyjście ze szpitala: jako okazję do zobaczenia ludzi, których dawno nie widziała, a może raczej jako okazję, aby to ludzie zobaczyli ją, gwiazd(k)ę telewizji. Ślub siostry jest dla niej tylko pretekstem, aby błyszczeć w roli głównej druhny. Kym jest rozkapryszoną egoistką: zapatrzona w siebie, głośna i nietaktowna nie dostrzega jak bardzo rani bliskich, zwłaszcza siostrę, swoim zachowaniem. Spokojna Rachel w końcu nie wytrzymuje i wykrzykuje Kym w twarz wszystko, co tłamsiła w sobie przez lata. Małe wielkie smutki i zaniedbania, będące wynikowymi silnego skupienia ojca na problematycznej Kym i braku zainteresowania ze strony matki-introwerytczki. W dzień swojego ślubu, który miał być JEJ dniem, Rachel nie potrafi i nie chce oddać palmy pierwszeństwa swojej siostrze, jak zawsze łaknącej uwagi. Z kolei Kym wyraźnie nie radzi sobie z samą sobą. Przygniata ją nadopiekuńczość ojca, własne emocje, a zwłaszcza poczucie winy za straszliwy w skutkach wypadek, do którego kiedyś doprowadziła: koniec końców, „Shiva, bogini zniszczenia” okazuje się być jedynie małą, zagubioną dziewczynką. Nic nie jest proste i oczywiste, kiedy w grę wchodzą wielkie winy i równie wielkie uczucia.

 

Świadomy tego, że to właśnie te wielkie emocje stanowią największą siłę jego obrazu, Jonathan Demme zdecydował się na formalny ascetyzm. „Rachel wychodzi za mąż” przypomina film dokumentalny, a właściwie amatorską rejestrację pełnych ferworu przygotowań do ślubu. Rejestracja kamerą „z ręki”, dźwięk jedynie diegetyczny, zbliżenia na twarze, a także swoiste „wyciszenie” filmu budowane przez długie ujęcia i nieśpieszny rytm narracji - wszystko to sprawia, że uczuciowe rozgrywki między bohaterami mogą wybrzmieć na ekranie, zaprezentować się w pełnej krasie.

 

Dramat Jonathana Demme'a przypomina grecką tragedię, w której po poznaniu trudnej prawdy przychodzi upragnione katharsis; nie jest żadnym spektaklem nienawiści, jak sugerować to może powyższy akapit. Nie jest też czarno-białym obrazem, w którym wina leży po jednej tylko stronie. O rozpad rodziny Demme oskarża każdego z jej członków, każdy bowiem, w mniejszym lub większym stopniu, przyczynił się do powstania tego, co oglądamy na ekranie. Reżyser umiejętnie przedstawia racje i punkt widzenia członków nieszczęśliwej rodziny, dzięki czemu łatwiej nam zrozumieć ich wybory czy zachowanie. Demme pozbawił pełne żalu i rozgoryczenia wyznania znamion teatralnej statyczności i sztuczności, wplatając je w kłótnie pomiędzy kilkoma osobami. Ich potyczki na słowa i uczucia ogląda się znakomicie, zwłaszcza, że odgrywają je aktorzy wysokiej klasy. Demme zawsze miał oko do talentów aktorskich. Wystarczy przypomnieć genialnego Anthony'ego Hopkinsa w „Milczeniu owiec” czy poruszających Toma Hanksa i Antonio Banderasa w „Filadelfii”. W „Rachel wychodzi za mąż” mamy okazje oglądać popisy takich gwiazd jak Mather Zickel, Debra Winger czy Bill Irwin (rewelacyjny w roli troskliwego ojca rodziny – zadrży Wam broda, kiedy zobaczycie scenę z czerwonym talerzykiem i Irwinem w roli głównej).

 

Film kradną jednak Anne Hathaway i Rosemarie DeWitt, którym udało się stworzyć prawdziwie mistrzowski duet sióstr różniących się od siebie jak ogień i woda. Zaskakuje zwłaszcza Anne Hathaway, która przyzwyczaiła widzów do ról miłych i pogodnych dziewcząt, których Kym z „Rachel wychodzi za mąż” jest dokładnym przeciwnieństwem. Tę rolę, choć dającą duże pole do aktorskich popisów, łatwo można było zepsuć nadekspresją i przesadą. W całym towarzyszącym Kym rozgardiaszu emocjonalnym, histerycznych spazmach płaczu i salwach wymuszonego śmiechu, Hathaway udało się jednak zachować umiar. Kim w wykonaniu aktorki znanej z „Nędzników” ma w sobie mnóstwo (autodestrukcyjnej) siły, a jednocześnie jest krucha jak lalka z porcelany. Pogodzenie takich sprzeczności w jednej roli trudno nazwać inaczej niż wielką sztuką. Świetnie wypadła także Rosemarie DeWitt odgrywająca spokojniejszą z sióstr, co nie oznacza, że zadanie, któe jej przypadło było łatwiejsze czy mniej skomplikowane niż w przypadku Anne Hathaway. Wykreowana przez DeWitt Rachel pod warstwą uśmiechu i łagodności skrywa ogromne pokłady rozgoryczenia i smutku, a także strach i obawy związane z nadchodzącym ślubem, który jej młodsza siostra może tak łatwo zepsuć. Kobieta, będąca z wykształcenia psychologiem, nie potrafi także oprzeć się pokusie, by nie analizować zachowania swoich bliskich i nie traktować ich z wyższością. Podobnie niejednorodnych, godzących w sobie sprzeczności postaci jest w filmie Demme'a znacznie więcej. Ich psychologiczna głębia i wiarygodność stanowią największy atut obrazu, choć nie jedyny, oczywiście. Kameralny dramat twórcy „Milczenia owiec” warto zobaczyć także dla wspaniałego multikulturowego wesela, tak innego od tych, które zwykle zobaczyć można w kinie. Dajcie się zaprosić na wesele Rachel – długo go nie zapomnicie.

 

Autor: Karolina Osowska