Samotność człowieka poczciwego – „Anton Corbijn. Na wylot”

Anton Corbijn to potęga wśród fotografów muzycznej sceny popularnej. Jeśli widzieliście kiedyś jedyne w swym rodzaju „brudne”, niezwykle klimatyczne i niemal zawsze czarnobiałe zdjęcia najważniejszych postaci muzyki rozrywkowej to zapewne to jego sprawka. Ale nie zajmował się wyłącznie cykaniem fotek Toma Waitsa, Davida Sylviana, Captaina Beefhearta i Iggy’ego Popa.

 

Po prawej fotografia członków zespołu "The Rolling Stones", autorstwa Antona Corbijna (przyp.red.).

 

Możecie sobie nie zdawać sprawy, ale musieliście widzieć też przynajmniej jakiś z jego udanych teledysków: Joy Division, Depeche Mode, Nirvany, R.E.M., U2, Metalliki, …- by ograniczyć się tylko do najoczywistszych szyldów. Z mniej znanych obrazków warto nadrobić „My Secret Place” wyjątkowego duetu Joni Mitchell-Peter Gabriel, „Straight To You” Nicka Cave’a And The Bad Seeds, „Red Guitar” Davida Sylviana, „Delia’s Gone” Johnny’ego Casha, „Opus 40” i „Goddess On A Highway” Mercury Rev czy jeden z licznych klipów Echo And The Bunnymen i Iana McCullocha solo. Wielkiemu (również z postury) Corbijnowi ręka – artystycznie – omsknęła się tylko dwukrotnie. Autoplagiat „Enjoy The Silence” Depeche Mode w postaci mniej znanej wersji „Viva La Vida” Coldplay to jeszcze mały pikuś. Znacznie gorzej jest z „zobrazowanym” (lecz poszatkowanym) albumem U2 „No Line On The Horizon”. Seans „Linear” wydaje się pomysłem na jeden teledysk rozwałkowanym do godzinnego metrażu – o wartości artystycznej czasem niebezpiecznie zahaczającej o poziom wygaszacza ekranu. Ale i on ma swoje ciekawsze momenty – vide „zepsuta taśma” w segmencie „Magnificent” czy osobliwe niewiasty w „Get On Your Boots”.

 

Do tej pory Corbijn stworzył także trzy fabuły filmowe, które wyglądają obiecująco. Szczególnie doskonały czarnobiały portret wokalisty wspomnianego Joy Division, Iana Curtisa „Control”, ale i barwny thriller „Amerykanin” z Georgem Clooneyem (oba oczywiście znakomite pod względem zdjęciowym, ale również i dramaturgicznym) wróżą dalsze sukcesy w tej materii. W czerwcu będziemy mogli podziwiać jego „Najbardziej poszukiwanego człowieka” z (prawie)pożegnalną rolą Philipa Seymoura Hoffmana. Ale oto po raz pierwszy stroniący od ludzi i popularności Corbijn, dotąd niemal zawsze schowany za obiektywem, został w końcu filmowym bohaterem – udanego dokumentu Klaartje Quirijns, dokumentalistki dotąd zorientowanej głównie w polityce.

 

Co prawda kamera ukazuje też artystę przy pracy nad „Amerykaninem”, ale przede wszystkim widzimy jego zmagania z - najlepiej analogowym - sprzętem fotograficznym. Hm, zmagania to nie jest odpowiednie słowo. Wydaje się, że z zaskakującą łatwością i naturalnością osiąga wymierzone przez siebie cele. Bono (U2), urodzony dyplomata, z niekłamaną sympatią wyraża się o jego osobie, a niedawno zmarły Lou Reed – z reguły oschły dla dziennikarzy – nawet nie próbuje ukryć szczególnego entuzjazmu odnośnie udanej sesji fotograficznej promującej wydanej wraz z Metalliką płyty „Lulu”. Ktoś z towarzyszącego mu zespołu dowcipnie komentuje, że taka ilość dobrych fotografii zmusza efemeryczny projekt do kontynuacji. (Jak wiemy, jest to już niemożliwe – lider kultowego The Velvet Underground zmarł 27 października 2013 roku).

 

Obcujemy z produkcją spokojną, nieprzeładowaną. W metrażu uwzględniono właściwie jeszcze tylko mało istotne słowa Martina Gore’a (o ile się wie, że przez długi czas Corbijn był niemal jedynym twórcą teledysków Depeche Mode) oraz siostry (wśród rozmówców raczy nas najciekawszymi informacjami) i matki Corbijna. Najciekawszy wątek z rodzicielką to ten, gdzie Anton dowiaduje się, że jego ojciec wcale nie był jej największą miłością. Przede wszystkim słyszymy wypowiedzi samego zainteresowanego. Jest osobą dosyć skrytą, ale odkrywa o sobie informacje, które pewnie motywują także wielu innych artystów, ale nie mówi się o tym zbyt głośno.

 

Corbijn wydaje się osobą pogrążoną marazmie. Dosyć smutnym i niemłodym panem żyjącym na walizkach. Uśmiechającym się przez łzy, skromnym samotnikiem. I obraz tę samotność podkreśla. Samotnictwo w dużej mierze z własnego wyboru. Jak sam artysta bez ogródek przyznaje: „kiedyś byłem bardziej nieszczęśliwy”. Przewrotnie i pokornie stwierdza, że przez tyle lat po prostu zżył się z odosobnieniem i smutkiem na tyle, że teraz go to uszczęśliwia. Rodzina (niezbyt liczna) zamartwia się o niego z powodu jego, niebezpiecznego dla zdrowia, pracoholizmu. Po prostu konstrukcja psychiczna nie pozwala mu odpoczywać – nawet umysłowo. Jego bliscy, trochę z niepokojem, zdradzają, że być może praca jest dla niego ucieczką przed poczuciem osamotnienia – gdy nie ma co robić, natychmiast znajduje sobie zajęcie. Sam przyznaje, że nawet podczas zwykłej, błahej rozmowy prędko ucieka myślami, tracąc wątek. To nie byłoby jeszcze takie niezwykłe. Bardziej dziwi, jak bardzo obawia się - a w konsekwencji stara się unikać - takich okoliczności.

 

Jego osobowość sprawia wrażenie specyficznego połączenia niskiego poczucia własnej wartości z protestanckim wychowaniem przez – skądinąd prawie nieobecnego – ojca-pastora, co skutkowało ciągłym obwinianiem się. Jak sam wstrząsająco przyznaje na koniec projekcji, uważa się za niezbyt dobrego człowieka (czym dziwi widza), dlatego stara się zrekompensować przez bycie dobrym artystą. Sztuka ma mu zastąpić brak naprawdę głębokiej więzi z drugim człowiekiem. „A co cię powstrzymuje?” – pyta autorka dokumentu. „Ja sam” – odpowiada błyskawicznie fotograf, gwałtownie ucinając rozmowę. Czy i tym razem przeraził się, że zbyt odsłonił duszę? Błyskawicznie kończący się seans pozostawia nas z niełatwym pytaniem: czy naprawdę warto życzyć mu jak najwięcej sukcesów?

 

Oprócz, rzecz jasna, pierwszorzędnych fotografii projekcję uświetniają także piosenki wybitne – oczywiście artystów, z którymi bohater miał przyjemność pracować. Słyszymy takie piękności, jak „Find The River” R.E.M. (jednak tylko fonię pozbawioną towarzyszącej jej klipu) czy „Atmosphere” Joy Division (tu już w pakiecie). Możemy dostrzec także fragmenty wideoklipów „Heart-Shaped Box” Nirvany, „Mama Said” Metalliki oraz doskonale znanego wszystkim „Enjoy The Silence” Depeche Mode (skądinąd chyba jego – i ich - najbrzydszy teledysk), a sesję fotograficzną z U2 umila „Beautiful Day”.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz