Satyra na leniwych chłopów: „Baby są jakieś inne”

Pierwsze co przyciąga uwagę to tytuł - intrygujący, zaskakujący, po części nawet skandalizujący (z oskarżeniami o seksizm chyba się powstrzymamy, no nie?) – może być dobrze. Ba, całkiem to prawdopodobne – zważywszy, że to nowe dziecko Marka Koterskiego (pod scenariuszem figuruje on jako Adaś Miauczyński, czyli bohater każdego przez siebie zrobionego filmu). Mówi się o tym filmie jako nieoficjalnej przeróbce „Porozmawiajmy o kobietach” („Carnal Knowledge”) Mike’a Nicholsa z Jackiem Nicholsonem. Tym niemniej na polskim rynku produkcja zdaje się wydarzeniem bez precedensu.

 

Z technicznego punktu widzenia to film bardzo prosty. Żadnych niecodziennych ujęć, zmian kolorystycznych – typowy styl zerowy. Domyśleć się można, że nakręcony został przy pomocy skromnych środków. Tym samym historia kolejny razu udowadnia, że można zrobić tak wiele przy pomocy ograniczonego budżetu. Od strony wizualnej nie ma absolutnie niczego do zaoferowania. Kamera praktycznie pokazuje niewiele więcej niż wnętrze samochodu, a w którym przebywają obaj sfrustrowani inteligenci. Aktorzy grają oszczędnie (Adam Woronowicz) i nie można im zarzucić nadekspresyjnej gry (Robert Więckiewicz). Całość spokojnie można byłoby wysłuchać jak audiobooka i nic ważnego by nas nie ominęło. Nawet samej muzyki jest tu niewiele – pojawia się tylko w tle – jako audycja z radia samochodowego i co ciekawe, są to utwory… Chopina (klimatycznie nieco przywodzą na myśl obrazy uraczone muzyką Krzysztofa Komedy). Czyli jednak? Film zły, niepotrzebny, chybiony? Otóż nie, gdyż świetnie broni się dzięki scenariuszowi. Pikantny, mięsisty język (co w konsekwencji nie/stety musiało oznaczać liczne wulgaryzmy) to tylko jedna strona medalu. Wszak cały obraz to na dobrą sprawę taki jeden wielki, błyskotliwy dialog. Jest to także film drogi, a krajobrazów jak nie było, tak nie ma. Gdyby wypatroszyć go z aktorskich kwestii, to zostałby może jeden zagubiony plener.

 

Ale dowcip słowny autora to oczywiście nie tylko wulgaryzmy. To przed wszystkim Koterskiego słynne, absurdalne i oczywiście gramatycznie (i przy okazji politycznie) niepoprawne powtórzenia (podwójne synonimy), momentami irytująco zabawne. Generalnie całość aż kipi od błędów stylistycznych i składniowych, co jeszcze bardziej potęguje wrażenie autentyzmu w kwestiach, które dzięki temu objawiają się jako bliźniaczo podobne do wielu rozmów z realnego życia każdego widza. Jakbyśmy właśnie byli świadkami rozmowy dwóch kumpli w tramwaju, którzy wymądrzają się, a nie wiedzą (kobza to zupełnie inny instrument niż dudy!). Koterski, stary polonista, dobrze, kurcze, wiedział jak wysmażyć pierwszorzędne linijki – znów cała Polska zapewne będzie prześcigać się w pojedynkach na kąśliwe pociski słowne, będące cytatami z powyższego. Skąd to wiem? Skąd mam pewność? Trzeba było po prostu być na premierze (pełna sala), żeby usłyszeć ubaw do rozpuku co każdą „lepszą” wymianę zdań dwójki niemal jedynych bohaterów (co jednocześnie zagłuszało kolejne kwestie) – a było dobrze po drugiej w nocy w piątek.

 

Zapewne ten film wypowiedział na głos to, co wielu wstydziło z siebie wydusić. Wszelki męskie frustracje codzienności zostały przelane na ekran i wyrzucone w postaci zgrabnej, półtoragodzinnej torsji. Wszelkie neurozy, psychozy oraz codzienna agresja mają wreszcie ujście! „Chłopy” narzekają na przeciwny obóz i niejednokrotnie mają swoje racje, lecz łatwiej niżby sami tego chcieli, ujawniają w ten sposób swoje lęki, obsesje, dziwactwa i chorobliwą zazdrość. Jednak z drugiej strony nie są też jakimiś chłopkami-roztropkami, którym niewiele do szczęścia potrzeba. Wręcz przeciwnie – wydają się aż nazbyt wymagający. Jak się okazuje, nie potrafią zbyt wiele wybaczyć swym partnerkom, niejako rekompensując sobie braki w innych dziedzinach – psiocząc przy tym ile się da. Tak jak i kobiety oni też potrzebują miłości oraz jej okazywania (pocałunki, przytulanie, uścisk), ale nie za bardzo potrafią się o tych sprawach rozmawiać otwarcie. Wstydzą się uczuć, ukrywając emocje pod maską niewzruszonego samca alfa. A są oczywiście wrażliwi. Szczególnie widać to w dosyć niespodziewanej scenie, kiedy bohater grany przez Więckiewicza zwierza się przyjacielowi-kierowcy, że nie może się pogodzić ze zdradzieckim pocałunkiem swojej żony.

 

Film doskonale lokuje się w zmiany naszych czasów w kwestiach genderowych. Pokazuje jakimi słodkimi, zakompleksionymi chłopcami są nasi bohaterowie. Ma się czasem wrażenie, że obaj mówią naraz dwa monologi (z pauzami), a nieraz jakby obie kwestie były autorstwa jednej osoby, tylko czym innym się kierującej. Woronowicz to umysł, a Więckiewicz to namiętność, a ten „podwójny” bohater próbuje znaleźć złoty środek. Obu brak jednak samoakceptacji, nieszczęśliwi są z poczucia bycia niepotrzebnym i niekochanym (niechcianym?). Potrafią bronić się tylko przez atak. Wyładowują agresję na zewnątrz, nie w domu. Zamiast postawić się tytułowym „stresorom”, pomyje wylewają tylko wśród „swoich”, czyli równie zdominowanych i przepędzonych do kąta kumpli, którzy również szczerze nie rozmawiają z małżonkami. Bohaterowie przeżywają frustracje, ponieważ zbytnio biorą do siebie typowo męskie stereotypy i pragną się do nich upodobnić. Dochodzą do wniosku, że nie ma już „prawdziwych mężczyzn”. Dlaczego więc oczekują „prawdziwych kobiet”? To pytanie pozostanie bez odpowiedzi.

 

Zabawnie jest oglądać niekonsekwencje w zachowaniu obgadujących swoje kobiety nieskazitelnych mężczyzn. Czy gdyby któraś z nich (tak jak oni to uczynili) nie przepuścili karetki na sygnale, to uszłoby to im płazem? Czy muszą poprawiać brwi? Groteskowo wyglądają również fragmenty, gdy bohater Woronowicza strzela encyklopedycznymi informacjami niejako „o każdej porze dnia i nocy” bez jakiegokolwiek zająknięcia. Albo i zająknięcia. Nieelegancko jest zdradzać zakończenie, ale nie będzie wtopą napisać, że kończy się niespodziewanie. „Nie tak to miało wyglądać!” rzec można, gdy widz zdaje się mieć konkretną wizję, jakie to niekończące się biadolenie będzie miało finał - czym i w tej kategorii mistrz Koterski wyszedł obronną ręką.

 

W stosunku do głosów za tym, że lepiej byłoby stworzyć z tego krótko- lub średniometrażówkę, zajmuję stanowisko nieprzekonane. Czy nie o to chodzi, by widz „zmęczył się” tą całą lawiną narzekań; by zirytował się, że nie dzieje się „nic nowego”? Akcja nie posunie się naprzód, tak samo jak bohaterowie nie przeskoczą swojej blokady. Właśnie ten manewr świetnie obrazuje „barierę nie do ominięcia”, że to nie jest „byle co”, lecz prawdziwy problem dwójki bohaterów, z którym chcą, ale nie potrafią sobie poradzić. Nieraz w trakcie projekcji można pomyśleć sobie „no nie, znowu!” – ponieważ panowie często powracają do punktu wyjścia. Ale choćby dzięki temu film wzbudza uczucia – a to już jest sukces.

 

Czym więc jest główny temat utworu? Droga do szczęścia? Jakaś droga na pewno, skoro panowie bezustannie gdzieś jadą… Przy niezbyt uważnej percepcji filmu można odnieść wrażenie, że dzieło jest strasznie nudne, monotonne, ale to tylko złuda. Napięcie niepozornie rośnie jak w specyficznym thrillerze. Bohaterowie wcale nie wychodzą tacy sami jakimi byli na początku. Koterski lubi pławić się w polskim błocie, więc nie jest to pusta „jazda” bez konsekwencji, lecz dobre studium psychologiczne statystycznego Polaka w okolicach „kryzysu wieku średniego” (arcydziełem w tej materii jest oczywiście wcześniejszy film reżysera, „Dzień świra”). Dlatego taki a nie inny język wcale nie męczy, wręcz bawi i się podoba.

 

Nieco inne oblicze dzieła wyłania się przy drugim podejściu. Pod kawalkadą bluzg (za którą ledwo można nadążyć) niepozornie kryje się jednak nieco mądrzejsza treść niż można byłoby sądzić po komedii relatywnie wysokich lotów, świetnej rozrywce dla mas. Mimo przesytu w warstwie słownej, obraz broni się swoim drugim dnem, którego brakuje innym polskim produkcjom typu „kopalnia kozackich teksów”: refleksją nad losem i rolą obu płci - w trakcie, jak i po seansie. Nie da się oprzeć wrażeniu, że to po prostu kolejny bardzo mądry i - trzeba to podkreślić - udany obraz. Łatwo traktować omawiany film jako zbiór fajnych, choć pustych obelg na kobiety, jednak u Koterskiego za prosto, zbyt jednowymiarowo być nie może. Z dala od roześmianej publiczności okazuje się o wiele smutniejszy, bardziej pesymistyczny niż można by przypuszczać, naznaczony pewną melancholią, wręcz wzruszający. Reżyser wyraźnie współczuje swoim bohaterom, próbuje wytłumaczyć, obronić ich. Bohaterowie nigdy nie znajdą perfekcyjnych kobiet, które by ich nie irytowały – muszą pogodzić się rzeczywistością, która nie nastraja ich zbyt optymistycznie. W takim razie czy to aby na pewno komedia? Raczej gorzka, katartyczna komedia, a może komediodramat? Bardzo dobrze, że Koterski wymknął się klasyfikacjom, dzięki czemu trafiła mu się kolejna błyszcząca perełka w dorobku. To co prawda nie te same złote loty jak kiedyś, nie ta klasa arcydzieł z ostatnich lat – jak czarno-komediowy, autoironiczny „Dzień świra”, czy głębokie, wstrząsające studium alkoholika „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, ale tym niemniej zasługujący na wysoką ocenę. Pozostaje tylko ubolewać nad faktem, że kręci on filmy na wskroś polskie - aż nazbyt, by przyjęły się na Zachodzie (a na takowe uznanie na arenie międzynarodowej sobie zasłużył i to już dawno). To jeden z lepszych polskich filmów 2011 roku, zaraz za rewelacyjnym „Wymykiem” i całkiem dobrą „Salą samobójców”.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz