„Siedmiu wspaniałych” – przeciwko całej armii

„Siedmiu wspaniałych” – przeciwko całej armii

Od premiery pierwszego westernu „Siedmiu wspaniałych” minęło już 56 lat, a od oryginalnego „Siedmiu samurajów” aż 62 lata. Film Kurosawy na całym świecie uznawany jest za arcydzieło pod każdym względem, a ten Sturgesa za jeden z najbardziej kultowych westernów wszech czasów. Minęło jednak ponad pół wieku i wytwórnie MGM oraz Columbia uznały, że przyszedł już czas na odświeżenie kultowych dzieł i zapoznanie z nimi młodszej widowni, przy okazji adaptując je z innego niż dotychczas punktu widzenia.

 

Akcja „Siedmiu samurajów” rozgrywała się w XVI w. w Japonii. Jeden z wieśniaków podsłuchuje na wzgórzu rozmowę herszta bandytów, który oznajmia, że za dwa miesiące wrócą do wioski po surowce. Przestraszeni wieśniacy organizują naradę, podczas której decydują się na zatrudnienie samurajów, którzy pomogą im ochronić wioskę przed najeźdźcami. W „Siedmiu wspaniałych” z 1960 roku pierwsze sceny rozgrywają się już we wiosce, kiedy przywódca bandytów Calvera kradnie żywność z magazynów meksykańskich wieśniaków, przy okazji zabijając tego, który ośmielił się mu przeciwstawić. I znów wieśniacy decydują się na zatrudnienie grupy obrońców, a jeden z nich dopytuje się dlaczego Calvera obrał sobie za cel właśnie tę wioskę. Czyżby w pobliżu była kopalnia złota? Najnowsza adaptacja rozpoczyna się w Rose Creek, miasteczku, którym zaczyna rządzić okrutny i bezlitosny biznesmen Bartholomew Bogue (Peter Sarsgaard). By w pełni wykorzystać potencjał pobliskiej kopalni złota, postanawia on wykupić ziemie mieszkańców za bezcen. Wielu ludzi się temu sprzeciwia. Ginie ponad dziesięć osób, a Bogue nakazuje również spalić kościółek, w którym organizowane były spotkania.

 

Myślę, że ten krótki wstęp dobrze pokazuje jak bardzo na przestrzeni lat zmienił się sposób przedstawiania złych postaci w filmach. Kiedyś źli pojawiali się sporadycznie, byli bandytami z krwi i kości, a ich pierwszy oręż stanowiły groźby. Dopiero później w ich arsenale pojawiły się strzały, a jedna kulka wystarczyła, aby skutecznie zastraszyć całą resztę. W dzisiejszych czasach kulka nie znaczy nic. Aby uzyskać pożądany efekt musimy w okrutny sposób powybijać dziesięciu mieszkańców (strzały w głowę, rzutem z tomahawka) oraz spalić kościół. To przejście z przemocy słownej do fizycznej jest aż nazbyt widoczne i świetnie charakteryzuje nasze współczesne społeczeństwo, które właśnie tego oczekuje od filmu, w którym siedmiu ludzi musi ratować całą wioskę przed bandytami.

 

[...] uparto się przy westernie, bo w końcu Quentinowi Tarantino udało się odświeżyć gatunek.

 

Antoine Fuqua specjalizuje się w filmach akcji, czego przykładem są filmy „Strzelec”, „Olimp w ogniu” oraz „Bez litości”. Podjęcie się ekranizacji adaptacji kultowego westernu to bardzo duży skok w bok od tego, do czego nas przyzwyczaił. Nawet zeszłoroczny dramat sportowy „Do utraty sił” nie był aż taką odskocznią. Ale wytwórnia wraz z reżyserem skompletowała całkiem pokaźną obsadę z Denzelem Washingtonem, Chrisem Prattem i Ethanem Hawkiem na czele i oczekiwania nie mogły być większe. Wraz z oczekiwaniami rosły też jednak obawy. Pojawiały się głosy niezadowolenia, że wszystko jest teraz odnawiane oraz propozycje, by zrobić nową wersję siedmiu wspaniałych, ale w innym otoczeniu (w końcu zmieniono już zakątek świata z szesnastowiecznej Japonii na USA XX wieku, czemu by więc nie umieścić nowej fabuły w Bostonie lat 90.?). Taka zmiana już nie raz się sprawdzała, przykładem czego może być adaptacja Jądra ciemności Josepha Conrada - „Czas apokalipsy” Francisa Forda Coppoli, jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kina. Ale uparto się przy westernie, bo w końcu Quentinowi Tarantino udało się odświeżyć gatunek.

 

Znów więc zmieniono oryginał na wersję bardziej odpowiadającą współczesnym czasom. Zamiast siedmiu samurajów o złożonych charakterach otrzymujemy więc siedmiu strzelców, którzy są chodzącymi szablonami. Mamy Chisolme’a (Washington), który rzecz jasna w tej ekranizacji musiał być czarnoskóry; żartobliwego kanciarza (Pratt); legendarnego strzelca z problemami znanego jako Goodnight Robicheaux (Hawke) oraz jego przyjaciela z Chin, Billiego Rocksa (Byung-hun Lee); wprawionego trapera Jacka Horne’a (Vincent D’Onofrio); poszukiwanego wyjętego spod prawa Meksykanina Vasqueza (Manuel Garcia-Rulfo) oraz, zupełnie niespodziewanie, Komancza Reda Harvesta (Martin Sensmeier). Na dodatek osobą, która werbuje Chisolme’a jest kobieta (Haley Bennett). Multi-kulti pełną parą.

 

Ten zabieg mający na celu – prócz poprawności politycznej – zmianę oryginalnego materiału, by jeszcze czymś zaskoczyć widzów, jest dość wytrącający z równowagi, bo mało prawdopodobny. Filmowi nie pomaga również jego metraż. Oryginalne „Siedmiu samurajów” trwa trzy i pół godziny, podczas których mamy okazję poznać nie tylko każdego bohatera z osobna, ale nawet kilku wieśniaków (Rikichi, Manzo, Shino, Yohei). Niestety, nie było nam to dane w pierwszych „Siedmiu wspaniałych”, gdyż już tam postać Britta została słabo rozwinięta. Nie inaczej jest z filmem Fuqui; dwie godziny to zdecydowanie za mało, by rozwinąć charakterystykę aż tylu głównych postaci, w efekcie czego nie zostaje rozwinięta żadna.

 

„Siedmiu wspaniałych” to misz-masz wszystkiego, próbujący dostosować się do współczesnej widowni i jej oczekiwań przy pomocy oklepanych środków.

 

„Siedmiu samurajów” było filmem dotykającym wielu problemów Japonii, głównie problemów klasowych i społecznych. Różnica między wieśniakami a samurajami była ogromna, tych ostatnich- traktowano bowiem jak królów; mieszkańcy wioski rezygnowali z posiłków, byle tylko nakarmić przybyszów ryżem, później mogliśmy wysłuchać wspaniałej przemowy Kikuchiyo o tym, dlaczego wieśniacy boją się samurajów – wtedy też wychodzi na jaw jego przeszłość. Jedynie zalążek tego problemu był poruszony w wersji z 1960 roku. W filmie Fuqui nie pojawia się w ogóle.

 

Różnic pomiędzy wersjami jest zbyt dużo, by je tu wszystkie przytaczać, warto jednak wspomnieć o różnicy gatunkowej. Większość kinomanów zgodzi się z tym, że „Siedmiu samurajów” było dramatem, „Siedmiu wspaniałych” Sturgesa natomiast westernem. Czym jest wobec tego film Fuqui? Kiedy rewolwerowcy docierają do okupowanego miasteczka eliminują blisko czterdziestu podopiecznych Bogue’a (gwoli przypomnienia: w oryginale Kurosawy bandytów było w sumie czterdziestu). Chisolme oznajmia mieszkańcom, że mają tylko tydzień, by przygotować się do walki z, jak się okazuje, armią biznesmena. Ten przybywa z całą kawalerią oraz działkiem Gatlinga. Pod wieloma względami „Siedmiu wspaniałych” Fuqui to więc film akcji, a o typowych dla westernu motywach nawet nie ma w nim mowy. Nawet jeśli widzieć w nim film akcji, to blado wypada on w porównaniu z innymi z tego gatunku.

 

„Siedmiu wspaniałych” to misz-masz wszystkiego, próbujący dostosować się do współczesnej widowni i jej oczekiwań przy pomocy oklepanych środków. Wygląda to tak, jakby twórcy mieli konkretne wytyczne, co musi zostać w filmie zawarte, a później umieścili to w scenariuszu, zupełnie nie myśląc o konsekwencjach swoich decyzji. Brak głębi oryginału z pewnością aż zaboli widzów, którzy ukochali wcześniejsze produkcje.

_________________________________________________________________________________________________________________