Smarzowski kontra Pilch: „Pod Mocnym Aniołem”

Po wyjściu z kina nie byłam nawet pewna, czy spodobało mi się to, co zobaczyłam na ekranie. Obrazy brudu, brzydoty, totalnego wyniszczenia zdominowały moją wyobraźnię tak bardzo, że trudno było stwierdzić, czy coś kryło się pod spodem. Jeżeli obrazem „Pod mocnym aniołem” Wojciech Smarzowski chciał jakoś oświecić Polaków i zmienić nasz narodowy stosunek do alkoholu, nie sądzę, żeby mu się to udało. Czyniąc z picia obrzydliwe wynaturzenie, a nie szarą rzeczywistość, paradoksalnie mógł widzów uspokoić, że ich takie rzeczy nie dotyczą.

 

Nieuchronnie zbliżający się wielkimi krokami termin premiery nowego filmu Wojciecha Smarzowskiego był dla mnie ostatecznym bodźcem, by wreszcie sięgnąć po pierwowzór scenariusza, czyli "Pod mocnym aniołem" Jerzego Pilcha. Szczęściem, w okolicy, gdzie większość zapisanych użytkowników lokalnej biblioteki czyta romanse i kryminały klasy B, egzemplarze dobrej literatury nie są rozchwytywane w pierwszej kolejności. Gdybym chciała wypożyczyć coś Dana Browna, miałabym zdecydowanie większy problem.

 

Książka Jerzego Pilcha zbudowana jest z wielu luźno splecionych ze sobą opowiadań. Zasadniczo nie istnieje w niej ciągłość fabularna - są to raczej rozważania narratora na temat stanów upojenia alkoholowego, kolegów deliryków, ponadczasowości picia, miłości niespełnionej i spełnionej. Do tego dochodzi zachwycający, bogaty w epitety i przede wszystkim rozpoznawalny styl języka Pilcha. Co stanie się, gdy Autor spotka się z Autorem? Kto tu będzie dominował? Czy "Pod Mocnym Aniołem" to kolejna "Smarzowszczyzna"?*

 

Wojciech Smarzowski zaskoczył i nie zaskoczył jednocześnie. Najpierw trzeba przyznać, że zaskakująco wiernie przeniósł powieść Pilcha na ekran, tworząc swój film z rozmaitych przeżyć głównego bohatera: przygody w szpitalu i poza nim wdzięcznie przeplótł wspomnieniami z dzieciństwa i psychicznymi „odjazdami” Jerzego (Robert Więckiewicz). Stworzył galerię zupełnie odmiennych, a jednak takich samych postaci pacjentów oddziału delirycznego, dodając do nich m.in. postać reżysera Borysa (Marcin Dorociński), poprzez którego prawdopodobnie chciał zaakcentować wagę alkoholu również w znanym sobie środowisku filmowym. Część bohaterów w porównaniu z powieścią jest ze sobą połączona, część ma zmienioną biografię – jak np. Kolumb Odkrywca (Jacek Braciak), który w filmie zostaje księdzem. Nie miało to dla Smarzowskiego, podobnie jak dla Pilcha, specjalnego znaczenia. Koledzy Jerzego są tylko jednym z jego pijackich odbić – tak naprawdę nie wiemy, co przydarzyło się im, a co narratorowi opowieści.

 

Właśnie sceny „szpitalne” są najmocniejszą stroną filmu, głównie dzięki znakomitemu aktorstwu (króluje zwłaszcza Kinga Preis jako Mania) oraz realistycznej scenografii. Świetnie zostały zrealizowane również niektóre sceny wgłębiania się w psychikę bohatera, gdy ten błądzi po zawszonych kanałach swojej podświadomości, kręci się w kółko „pierdoląc” wszystkich wokoło, a w swoim mieszkaniu widzi różne zmory z przeszłości – dużo bardziej realistyczne i przerażające niż nietoperze z klasycznego filmu o alkoholizmie „Stracony Weekend” Billy’ego Wildera.

 

Dużo gorzej wypadają naturalistyczne sceny pozaszpitalne. Przede wszystkim odnoszę wrażenie, że Smarzowski upaja się pokazywaniem obrzydliwości (chciałoby się dodać – znów to samo panie reżyserze). O ile pierwsze w filmie wymioty robią jakieś wrażenie na oglądającym, o tyle później zdają się być zdecydowanie przejaskrawione. I taka przesada może sprawić, że nie uwierzymy reżyserowi – podobnie jak nie wierzymy, że człowiek ma w sobie tyle krwi co poskramiani przeciwnicy głównej bohaterki „Kill Billa” Quentina Tarantino. Autorskim pomysłem Smarzowskiego były też powtarzające się dość obskurne sceny szybkiego seksu bohatera, które prawdopodobnie odbywały się tylko w jego głowie. W „Weselu” ten sam twórca potrafił znakomicie wyważyć sceny komediowe i prawdziwą tragedię, okraszając je odrobiną codziennej obrzydliwości. Tutaj tego zabrakło.

 

Nie rozumiem też pomysłu obsadzania aktorów w podwójnych rolach, gdyż zabieg ten nie miał żadnego uzasadnienia dramaturgicznego, a jedynie stworzył im możliwości do dłuższego zaprezentowania się na ekranie. Podobnie bezcelowe były też tak modne dziś zdjęcia „z ręki”, które jednak wcale nie sprawiają wrażenia autentyczności, a jedynie rozpraszają i wprawiają w irytację. Pod względem formalnym średnio udanym pomysłem był też bardzo szybki montaż w przypadku części scen – krótkie, urywane sceny nie powiedzą nam nic ważnego o postaciach, nie pozwolą, byśmy choć trochę im kibicowali. Rozumiem jednak intencje i ambicje Smarzowskiego i przyznaję, że całościowo Pod Mocnym Aniołem jest bardzo ciekawie zrobiony – wszystkim fanom Wojciecha Wiszniewskiego czy Darrena Aronofsky’ego na pewno się ta forma spodoba.

 

Z kolei bardzo dobrym pomysłem było wprowadzenie postaci Jego (Adam Woronowicz), którego początkowo możemy postrzegać jako Superego głównego bohatera, by pod koniec skłonić się ku opinii, że On jest tytułowym Mocnym Aniołem, działającym jednak na usługach Złego. Pomysł na jedną Oną, która łączyłaby wszelkie miłości Jerzego – jako ten Dobry Anioł) też jest bardzo interesujący – szkoda tylko, że zagrała ją Julia Kijowska (jakoś nie jestem zwolenniczką tezy, że jeśli ktoś gra, jakby był ograniczony umysłowo, to jest to dobre aktorstwo).

 

Kto tu wygrał? Pilch czy Smarzowski? Na pewno przebogaty język Pilcha brzmiał zbyt wydumanie jako język mówiony i czynił Jerzego bardzo antypatyczną, gwiazdorską postacią, co zaszkodziło filmowi w całości. A może jednak wygrał Wojciech Jerzy Has, którego „Pętlę” ogląda główny bohater „Pod mocnym aniołem”, a też ujęcie na twarz Jerzego z perspektywy baru jest mocno inspirowane tym fantastycznym filmem sprzed pół wieku. I tak jak u Hasa, u Smarzowskiego podobnie nie widzimy nadziei na żadną zmianę – ich bohaterowie są zbyt słabi, by pokonać alkohol. Jerzy z książki Pilcha wciąż wierzy w potęgę miłości, która jako jedyna potrafi wyrwać z uzależnienia, Jerzy filmowy woli stać zdezorientowany na środku skrzyżowania. Która wersja jest bliższa prawdy, pewnie wszyscy wiemy. W którą chcemy wierzyć – zależy od nas samych.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Emilia Lange - Borodzicz

 

*Pojęcie, które uwielbiam, zapożyczone zostało z recenzji Drogówki" autorstwa Jakuba Popieleckiego.

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz