„Snowden” – i co teraz?

„Snowden” – i co teraz?

W 2013 roku cały świat zadrżał z powodu wieści spływających z jego różnych zakątków. Ktoś ujawnił ściśle tajne dokumenty programów inwigilujących codzienne życie każdego człowieka na Ziemi. Przykładowym podejrzanym był czterdziestoczteroletni pakistański kucharz, mieszkający w Chicago. Dzięki programom takim jak XKeyscore i PRISM oraz poprawkach w ustawie FISA Act, pracownicy NSA i innych agencji byli w stanie ominąć luki w prawie oraz konstytucji i śledzić każdego powiązanego ze wspomnianym kucharzem bez pozwolenia sądu. Sieć osób inwigilowanych szybko rozszerzyła się z jednej do ośmiuset, lecz na tym nie koniec, ustawa FISA Act pozwala na dalsze działania i z ośmiuset obiektów sieć rozszerza się do kilkunastu tysięcy. I tak dalej. PRISM natomiast eksportuje wszelkie dane z dziewięciu największych dostawców technologii komputerowej (wśród których są oczywiście także Microsoft, Apple, Google oraz Facebook): SMS-y, rozmowy, czaty, zdjęcia, posty, maile – jednym słowem wszystko. W taki sposób, wszyscy jesteśmy na podsłuchu, w każdym momencie, o każdej porze.

 

Tę sytuację w wybitny sposób przedstawiał film dokumentalny „z pierwszej ręki” „Citizenfour” z 2014 roku, który był nagraniem wideo dokumentalistki Laury Poitras zarejestrowanym podczas jej spotkania z Edwardem Snowdenem oraz dwoma dziennikarzami: Glennem Greenwaldem i Ewenem MacAskillem w pokoju hotelowym w Hong Kongu, podczas którego grupa pracowała nad ujawnieniem ściśle tajnych dokumentów skradzionych przed Snowdena. Niezwykle fascynujący jest fakt, że dokument powstawał w trakcie publikowania dokumentów – każda reakcja w filmie jest reakcją prawdziwą, każdy ruch ekipy prowadził do prawdziwego trzęsienia ziemi, zaś koniec filmu to prawdziwa ucieczka Snowdena. Zero fałszu.

 

„Citizenfour” zrobił ogromną furorę z wielu względów. Przede wszystkim za sprawą tego, co ukazywał. Mimo iż od publikacji dokumentów minął rok, to temat był wciąż gorący i świeży, a premiera filmu jedynie podsyciła dyskusje toczące się wokół Snowdena. Dla mnie dokument zrobił furorę ze względu na to, jak owe wydarzenia zostały uchwycone. Było to zagranie wręcz nielegalne lub na granicy prawa, zrealizowane w ukryciu i bardzo odważne. Zatem skoro temat globalnej inwigilacji został tak dobrze przedstawiony i poruszony nie tylko w artykułach w gazetach, w rozmowach w stacjach telewizyjnych, ale również w filmie, dlaczego filmowcy zdecydowali się na nakręcenie kolejnego filmu o Snowdenie, zaledwie dwa lata później? Co się zmieniło?

 

Za kamerą tegorocznego „Snowdena” stanął weteran Oliver Stone, trzykrotny zdobywca Oscara, a obsada z dnia na dzień nabierała coraz to ładniejszych kolorów. W roli Snowdena obsadzono Josepha Gordon-Levitta, a w pozostałych zaś młodą gwiazdę Shailene Woodley oraz zdobywców Oscarów Melissę Leo i Nicolasa Cage’a. Nikt jednak nie gwarantował filmowi sukcesu, a wszystko to przez ostatnie poczynania Stone’a, którego najlepszy okres w karierze przypadał na lata 1986-2000. Do dramatycznej ekranizacji historii byłego pracownika CIA i NSA podchodzono raczej z dystansem nie ze względu na historię, ale przez wzgląd na tego, kto postanowił ją opowiedzieć.

 

Co Stone chciał osiągnąć robiąc film o Snowdenie?

 

W porównaniu z dokumentem „Citizenfour” nie jesteśmy od razu wrzuceni w wir wydarzeń, film Stone’a to przede wszystkim biografia Snowdena, do czego w głównej mierze przygotowuje nas scena w wojsku, w którym to Edward próbuje swoich sił. Jednak nieszczęśliwy wypadek przekreśla jego marzenia o służbie ojczyźnie, do momentu, w którym lekarz oznajmia mu, że są inne sposoby na wykazanie się patriotyzmem. Snowden, od lat zafascynowany komputerami, szybko dochodzi do wniosku, że mógłby służyć krajowi zdalnie. Aplikuje więc do CIA, przechodzi przez turową ewaluację i staje naprzeciwko Corbina O’Briana (w roli Rhys Ifans; postać zainspirowana O’Brianem z 1984 George’a Orwella), instruktora nowych nabytków agencji. Nie trzeba długo czekać zanim Snowden zaimponuje swoim pracodawcom, którzy z radością zaczynają korzystać z talentów młodzieńca.

 

Podczas seansu miałem problemy ze zrozumieniem idei przyświecającej filmowi. Co Stone chciał osiągnąć robiąc film o Snowdenie? Odpowiedzi musiałem się doszukiwać wewnątrz własnego umysłu, gdyż na ekranie widziałem jedynie historię analityka wielu agencji rządowych i pozarządowych, który z roku na rok przekonuje się do zdrady własnego kraju (piszę „zdrady kraju” i „kradzieżach”, lecz do Snowdena czuję tylko szacunek za jego czyn). Większość filmu skupia się na relacji Edwarda ze swoją ukochaną Lindsay (Woodley), tak jakby Stone specjalnie abstrahował od rewelacji związanych z aferą, którą rozpętał Snowden, bo nie chciał powielać „Citizenfour” (którego inscenizację momentów i tak mamy szansę zobaczyć w postaci przerywników historii z Zacharym Quinto, Tomem Wilkinsonem oraz Melissą Leo). Po obdarciu historii z jej, bądźmy szczerzy, najbardziej fascynującego i trzymającego w napięciu fragmentu, zostaliśmy z historią o miłości, której na przeszkodzie stoi praca. I właśnie to nie jest warte uwagi. „Snowden” nie prezentuje nam nic nowego, czego nie dostarczył nam „Citizenfour”, a czynione przez reżysera próby uczłowieczenia głównego bohatera to zwyczajne wystawianie mu laurki, co wspaniale w swojej recenzji wychwyciła Ludwika Mastalerz na łamach Filmwebu.

 

Powstały już dwa filmy o „Snowdenie” i trzeba zacząć zadawać sobie pytanie „i co teraz?” Na nieszczęście, nie wiem i film Stone’a również zdaje się tego nie wiedzieć.

 

Nie widzę zatem powodu, dla którego Stone powinien był zrobić ten film. Przyznam, jest on dobrze zrobiony technicznie, z intrygującymi zdjęciami oraz rolami aktorskimi, ale brak mu przesłania i finiszu. Jest jednak coś, czego doszukałem się we własnej głowie. Snowden, publikując materiały z ramienia Greenwalda i MacAskilla, rozpoczął wojnę z własnym narodem. Nie jest to rzecz, której pragnął. Edward przyznawał, że chce wrócić do USA pod warunkiem, że jego proces będzie sprawiedliwy i publiczny, na co nie godzi się rząd Stanów. Sprawa globalnej inwigilacji szybko rozeszła się po świecie i informacje o niej były nadawane w wielu stacjach telewizyjnych, publikowane w wielu gazetach. Przez rok trąbiono o tym w mediach, ale później? Historię spychano na coraz to dalszy tor, co, mając świadomość tego, że media znajdują się w rękach ludzi potężniejszych niż samo USA, było idealnym ruchem ze strony rządzących – kompletnie wyciszyć sprawę. W 2015 roku dziennikarz John Oliver spotkał się z Edwardem Snowdenem w Moskwie i zaprezentował mu krótki materiał wideo, który nakręciła jego ekipa w Nowym Jorku. Było to nagranie z wywiadu wśród ludzi, dziennikarze zadali mieszkańcom proste pytanie: „kim jest Edward Snowden?” Większość nawet nie wiedziała o kim mowa, a reszta coś sobie przypominała, ale i tak myliła go z Julianem Assangem, założycielem WikiLeaks. Dopiero wtedy, akumulując całą swoją wiedzę o sprawie, zdołałem zrozumieć dlaczego Stone nakręcił ten film – „Snowden” to przede wszystkim przypomnienie ludziom o tym wszystkim, czym jeszcze tak niedawno żył cały świat. Rząd, odkręcając kurek z napisem Snowden w kranie mediów, z sukcesem pozbawił nas jakiejkolwiek pamięci o jego czynach. Na swój sposób to dość smutne jak bardzo polegamy na mediach, by być zainteresowanym jakąkolwiek sprawą.

 

Minęły trzy lata odkąd Snowden wystąpił przed szereg, a ludzie już o nim zapomnieli. Facebooka używa dziś jeszcze więcej ludzi niż przedtem; rośnie liczba aplikacji „ułatwiających” nam życie, które w gruncie rzeczy przesyłają dane o naszym położeniu, o tym co oraz z kim robimy. Powstały już dwa filmy o „Snowdenie” i trzeba zacząć zadawać sobie pytanie „i co teraz?” Na nieszczęście, nie wiem i film Stone’a również zdaje się tego nie wiedzieć. To może być główna przyczyna jego zguby: bezsilność, nijakość oraz brak innowacyjności i porywającego materiału. A szkoda, bo rewelacje Edwarda Snowdena były porywające.

__________________________________________________________________________________________________________________