„Spectre” – przeszłość ma wiele twarzy

W nowym filmie o przygodach Jamesa Bonda można wyczuć lekki powiew nostalgii, obecność duchów przeszłości. Współscenarzyści zrobili co mogli, byśmy poczuli się jak w DeLoreanie z „Powrotu do przyszłości”. Już w „Skyfall” można było wyczuć stylizowanie się na wcześniejsze produkcje, czy to w scenerii, akcji, postaciach i tonie. Teraz ten trik wykorzystano również w kontynuacji, jaką jest „Spectre”. Stworzyło to przestrzeń dla Sama Mendesa, jego pomysłów i pozwoliło mu wybierać z każdej z 23 ekranizacji. Ta przestrzeń okazała się również klatką dla reżysera, ponieważ mało zostało „nowego Bonda” w 24-tej części. Mendesowi ciężko jest manewrować akcję w kierunku nowości. „Spectre” jest również powrotem Bonda do romansów, prawdziwych romansów powinienem rzec, ale nawet one zostały ukazane nierówno, z fałszywym tonem, nie dorównując nawet relacji jaka łączyła Bonda z Vesper Lynd.

 

Film rozpoczyna się potężnym, kilkuminutowym ujęciem bez cięcia montażowego w Mexico City, gdzie zamaskowany Bond (Daniel Craig) przeciska się z dziewczyną przez tłum w Święto Zmarłych. Karnawałowa atmosfera oraz muzyka akompaniuje przebranym ludziom oraz wielkim pokazom na ulicy. W końcu docierają do pokoju hotelowego, gdzie dziewczyna przygotowuje się do czasu sam na sam... ale James zdejmuje maskę, żegna się i wyciąga pistolet maszynowy spod marynarki. Nie czas na miłostki. Będąc wciąż w jednym ujęciu, akcja przenosi się na dachy hotelu i okolicznych budynków, gdzie Bond ma już miejsce na oddanie strzału w kierunku potencjalnego przeciwnika. Co dzieje się później w Mexico City jest już epickie, z tupetem, finezją i czysto bondowe. Tak się robi wejście w filmie o agencie 007. W późniejszymczasie Bond odkrywa, poprzez serię innych wydarzeń, że człowiek, którego ścigał należał do tajemniczej organizacji, trzymającej łapę na każdym światowym kryzysie i problemie. Nazywają się Spectre, a ich symbolem jest ośmiornica. I tak się to wszystko zaczyna.

 

Jak tylko film zaczyna zagłębiać się w fabułę, to pojawiają się pierwsze problemy. Po tym jak Bond zostaje zawieszony za swoją frywolną brawurę w Mexico City, M (Ralph Fiennes) decyduje się na śledzenie poczynań swojego agenta poprzez „Smart Blood”, technologię chipów wielkości nano, które będąc wstrzyknięte w krwioobieg pozwalają na szybką lokalizację każdego i kiedykolwiek. Pomimo bycia uziemionym Bond postanawia dokończyć zadanie powierzone mu przez dawnego przyjaciela i z pomocą Q (Ben Whishaw) zaczyna podróżować. I to dużo podróżować. Wydarzenia w Rzymie, Altaussee oraz Tangierze są okraszone wspaniałymi widokami i wizualnymi popisami, które odwracają nasz wzrok od głębi fabuły i to dobra rzecz, ponieważ Bond jako film akcji powinien czasami być napędzany bezmyślnymi zagrywkami w postaci oszalałych umiejętności agenta 007, ale przyglądając się bliżej da się zauważyć parę nieścisłości. Być może istnieją dlatego, że scenariusz do „Spectre” został napisany przez czterech różnych ludzi i fabuła zdaje się być pozbawiona duszy, wewnętrznej iskry. Fabuła po prostu jest, a w niej znajduje się Bond, który nijak nie może jej pomóc. Występ Daniela Craiga choć solidny i godny bondowego błysku, jest również dość sztywny, a scenariusz wcale nie wymaga od niego zbyt wiele.

 

Film później skupia się na głównym zagrożeniu, jak to zawsze bywa w bondowych filmach, na złoczyńcy, jego złowrogim planie oraz wszystkiego czego dotyczy. Seria 007 z Craigem nauczyła nas jednego: niebezpieczeństwo ciągle wzrasta. W „Casino Royale” walczyliśmy z czarnym rynkiem terrorystów, w „Quantum of Solace” z bezlitosną organizacją Quantum i jej planem przejęcia Bolwii, natomiast w „Skyfall” zagrożeniem był cyberterrorystyczny atak, grożący zdemaskowaniem tajnych agentów, a co za tym idzie, globalnym skandalem. Teraz wszystko jest globalne, ataki oraz spiski dotyczą MI6, Afrykę, Azję, Europę oraz obie Ameryki, dotyczą nawet przeszłość Bonda. Wszystko dlatego, że „Spectre” jest próbą połączenia wszystkich czterech części w jedną, spójną całość. Dowiadujemy się więc, że Le Chiffre pracował dla Spectre, że Dominic Greene i jego organizacja Quantum działali dla Spectre, a nawet osobista wendeta Silvy, była po części kierowana przez Spectre. To wszystko się łączy, ze skutkiem raz gorszym, raz lepszym.

 

Spectre” nie unika typowych dla takiego rozwiązania problemów w postaci dziur logicznych. W końcu „Smart Blood” nie ma najmniejszego wpływu na przebieg akcji, chociaż Bond może być namierzony, a Spectre ma dostęp do wszystkich informacji, to wciąż są o jeden krok za 007. Spectre, ale nie ich przywódca, Franz Oberhauser (Christoph Waltz), który wydaje się być dwa kroki przed Bondem. Film aż roi się od takich sytuacji, gdzie na pozór kluczowe rozwiązania zostają zapomniane do końca filmu i zdają się nie mieć żadnego znaczenia na rozwój sytuacji. Kolejnym takim przykładem może być bondowy zegarek. Jednakże do takich konkluzji doszedłem dopiero w domu przy kawie, kiedy głębiej analizował poszczególne sceny. Natomiast jeśli pozwolimy się zawładnąć mocy, jaką posiada film o brytyjskim agencie, to możemy zapomnieć o takich szczegółach i cieszyć się z seansu. Ja tak zrobiłem.

 

Jednakże najbardziej irytującym problemem jest ten obejmujący kobiety. Nie jest tajemnicą, że Bond nawiązuje w filmie bliższe stosunki z trzema kobietami, co dla mnie jest zrozumiałe, w końcu 007 to nałogowy kobieciarz, ale oglądanie w jaki sposób następuje do ich usidlenia już mi przeszkadza. Dla niektórych może być to szok, ale Monica Bellucci pojawia się w zaledwie trzech scenach: na pogrzebie, przed romansem z Bondem i po romansie z Bondem. Jej Lucia Sciarra nie ma ani krzty werwy, a relacja z Jamesem wydaje się być zrobiona na siłę i całkowicie niepotrzebnie. Niestety, zostaje to powtórzone z Léą Seydoux, tym razem w innej sytuacji. Seydoux gra Madeleine Swann, najbardziej znaczącą postać zaraz bo 007 i Oberhauserze, poświęcono jej nawet spory czas ekranowy, ale to jego użycie najbardziej martwi, gdyż relacja miłosna z Bondem kreuje się dosłownie w minutę. Jest to za szybko, za łatwo i zdecydowanie zbyt łatwowiernie. Spowodowało to u mnie wrażenie, że James już nigdy się nie zakocha tak mocno, jak w Vesper Lynd w „Casino Royale”, nikogo nie obdarzy takim uczuciem, a jakikolwiek związek i urlop skończy się jego powrotem do agencji.

 

Nie mniej jednak, „Spectre” jest pełnoprawnym filmem o przygodach 007, ponieważ zawiera wszystkie jego składniowe: stylowy agent, nowy Aston Martin, wybuchowe gadżety, piękne kobiety oraz wróg, którego trzeba się bać. Najbardziej zaskakujące jest to, w jaki sposób łączą się poprzednie trzy filmy i właśnie to zafascynowało mojego wewnętrznego wielbiciela Bonda. Seria z Craigem nie wyklucza swoich wcześniejszych pozycji, a zaczęło je rozwijać, stworzyło fikcyjny świat pełen postaci, organizcji i wszystko w końcu do siebie pasuje. Mendes swoimi wojaczkami w świecie agenta Jej Królewskiej Mości zrobił to samo, co Nolan z Batmanem – usprawnił fabularne mechanizmy i przeniósł jakość na wyższy poziom satysfakcji. I chociaż dorastałem na Bondzie z Piercem Brosnanem, to myślę, że ten z Craigem jest mi najbliższy. „Spectre” zakończył się nostalgiczną nutą i z odrobiną ciekawości, James uśmiechnął się w swoim DB5 i odjechał szczęśliwy, natomiast Mendes nie zakończył finalnie wątku ze Spectre. Więc chętnie obejrzę kolejne wybryki 007, jeszcze chętniej z Danielem Craigem w roli głównej i Samem Mendesem za kamerą, ale to już moje czcze życzenia.

 

Bawiąc się cytatem z „Mrocznego rycerza”: Bond jest bohaterem na jakiego zasługujemy, ale na razie go nie potrzebujemy.

 

James Bond powróci, wierzę w to.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA – REPERTUAR>>

_____________________________________________________________________________________________________________________

 

____________________________________________________________________________________

 

ŹRÓDŁO:

materiały prasowe dystrybutora Forum Film Poland