„Star Trek: W nieznane” - spadek swobodny USS Enterprise

„Star Trek: W nieznane” - spadek swobodny USS Enterprise

Kosmos - ostatnia granica. Niezmierzone morze ciemnej materii, energii i kosmicznego pyłu. Od czasu do czasu możemy się tu natknąć na jakąś gwiazdę, planetę, księżyc lub stację kosmiczną. A w całej tej pustce Kapitan Kirk negocjuje właśnie traktat pokojowy z nieznaną rasą. W „Star Trek: W nieznane” reżyser Justin Lin nie tylko zapewnił rozrywkę na poziomie tej dostarczonej przez Abramsa, ale wręcz łudząco do niej podobną. Nazbyt podobną.

 

Jeszcze na początku tego wieku jedyna kosmiczna saga jaka się liczyła, przedstawiała losy rodziny Skywalkerów. Miliony fanów na całym świecie, blisko piętnaście godzin filmów, setki tysięcy oficjalnych zabawek i dziesiątki chwytliwych powiedzeń, które przedarły się z popkultury do języka codziennego. Jednakże w Polsce o załodze USS Enterprise niewiele było wiadomo aż do 2009 roku, kiedy to dowiedzieliśmy się, że za odświeżenie amerykańskiego widowiska odpowiedzialny będzie J.J. Abrams znany szerzej polskiej publiczności jako twórca serialu „Zagubieni”. To dzięki niemu franczyza „Star Trek” podniosła się z kolan i w końcu trafiła w gusta zagranicznej widowni.

 

Film rozpoczyna się próbą zawarcia pokoju z rasą olbrzymich, lecz jak się później okazuje, miniaturowych stworków, którym nie podoba się dar przyniesiony przez Kapitana Jamesa T. Kirka (Chris Pine) - mała szkatułka, rzekoma superbroń. USS Enterprise kończy właśnie trzy lata misji z pięciu na nią wyznaczonych. Morale są znakomite, załoga oddana (nie tylko kapitanowi, ale również innym załogantom), ale pojawiają się już oznaki tęsknoty za domem i rodzinami. Yorktown to najnowocześniejsza stacja kosmiczna Federacji - to właśnie tam załoganci dokują, by odetchnąć trochę świeżym powietrzem i nacieszyć się obecnością bliskich. W międzyczasie Spock (Zachary Quinto) otrzymuje wiadomość o śmierci… samego siebie z przyszłości. Uroczy hołd w kierunku Leonarda Nimoya zmarłego w zeszłym roku, odtwórcy kultowej roli Spocka z poprzednich produkcji. Tymczasem do Yorktown przylatuje nieznany statek. Na jego pokładzie znajduje się obca kobieta, która twierdzi, że jej planetę zaatakowano, pobratymców schwytano i tylko jej udało się uciec. Oczywiście tylko jedna osoba jest na tyle wykwalifikowana, by podjąć się tej niebezpiecznej misji; Kirk zmuszony jest anulować przepustkę załogi i, nim ktokolwiek jest w stanie spytać „gdzie?”, wszyscy razem wyruszają na tajemniczą planetę.

 

Wiele, zarówno w filmie, jak i poza nim, wskazuje na to, że „Star Trek: W nieznane” jest ostatnim filmem z serii. Słabe wyniki w box offisie oraz końcowe sceny nie wróżą zbyt szybkiego powrotu produkcji na ekrany kin. Niestety, jak na ostatni film, brakuje tutaj epickiego domknięcia, wyczuwalny jest brak puenty, zakończenia losów postaci. I w tym właśnie tkwi problem. Justin Lin i jego paczka scenarzystów nie wspięła się na szczyty swoich możliwości, by zaserwować nam coś nowego i odjazdowego; coś, na co fani czekaliby ze zniecierpliwieniem. Zamiast tego otrzymaliśmy zwyczajną powtórkę z rozrywki. Scenariusz wydaje się być zbyt generyczny i stąd też nieprzekonujące są pobudki czarnego charakteru, Kralla (Idris Elba). Choć dochodzi on do celu w inny sposób niż Khan z „W ciemność”, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że obydwóm chodzi o to samo. Być może dlatego nie czuć w filmie tak wielkiego zagrożenia dla załogi, że czyhające na nich niebezpieczeństwa są nam już po prostu znane.

 

„Star Trek: W nieznane” jest tylko kolejnym rozdziałem dla załogi USS Enterprise, podczas gdy powinien być jej spektakularnym epilogiem.

 

Jak się okazuje, Krall ma w planie zniszczyć Federację za okrucieństwo dokonane przez nią w przeszłości, a do wykonania planu potrzebny mu jest tajemniczy artefakt - wcześniej wspomniana przeze mnie szkatułka, której jedną część już posiada. Zgodnie z planem niszczy on Enterprise, a zmuszona do opuszczenia statku załoga zostaje pojmana w powietrzu przez rój statków Kralla. Kirk, Spock, Bones (Karl Urban), Scotty (Simon Pegg) i nowa twarz serii, Jaylah (Sofia Boutella), którym udało się uniknąć złapania, obmyślają plan jak uwolnić swoich towarzyszy. Fabule nie towarzyszą niestety żadne większe, mające zmienić nastawienie widza, punkty zwrotne, żadne rewelacje. Wszystko utrzymane jest na tym względnym minimum, przez co widz, choć bawi się dobrze, przestaje myśleć w sposób emocjonalny o bohaterach, jak było to, chociażby, w przypadku „W ciemność. Star Trek”.

 

Seria „Star Trek” ma również problem z zaangażowaniem widza, co mogłaby osiągnąć chociażby poprzez ukazanie mu ogromnego wszechświata, który tylko czeka na to, by go odkryć. Twórcy tymczasem skupiają całą swoją uwagę albo na jednej planecie, albo na statkach kosmicznych, które, choć piękne, to zdolne zaprzeć dech w piersi jedynie na moment. Podobnie jest z „W nieznane”, gdzie znów musimy zadowolić się oglądaniem jednej planety, na której prócz bujnej roślinności i nagich skał nie uświadczymy zbyt wielu ładnych widoków. Takie zmarnowanie potencjału jest aż karygodne, lecz trzeba przyznać, że dzięki temu, że w filmie dzieje się, a żarty są śmieszne, to po jakimś czasie nie zwracamy już nawet uwagi na nieciekawą scenerię wydarzeń. Dopiero parę minut po seansie, gdy dochodzimy już po nim do siebie, zdajemy sobie sprawę z tego, że jak na wielkie widowisko science-fiction nowej części serii zabrakło wielkiej skali i epickiego rozmachu. Nie chcę tu robić ze „Star Treka” „Ben-Hura”, myślę jednak, że dodanie choć jednej planety więcej do widowiska byłaby bardzo mile widziane nie tylko przeze mnie.

 

Po odejściu J.J. Abramsa, który przeszedł na tę bardziej znaną franczyzę, każdy był sceptyczny co do sukcesu kolejnego filmu „Star Trek”. Angaż Justina Lina to dobry wybór, lecz nie najlepszy. Lin sprawdził się przy „Szybkich i wściekłych”, lecz nawet tam jego filmy naznaczone są zmęczeniem materiału i taki efekt przeszedł na jego najnowszą produkcję. Niemniej oglądało się go bardzo dobrze, twórcy dostarczyli akcję, która w gruncie rzeczy kończy się tak, jak zawsze. Ale trzecie filmy  z serii zawsze potrzebują domknięcia (tak było w „Gwiezdnych wojnach”, „Władcy Pierścieni”, „Piratach z Karaibów”, Batmanie Nolana). Twórcy każdej wielkiej serii maksymalizują swoje starania, by właśnie ten „Numer Trzy” był tym największym i najlepszym; po tylu latach doświadczeń z kinem tego właśnie oczekiwali widzowie. Studio Paramount niestety nas zawiodło, a tytuł filmu nawet nie dotrzymuje swoich obietnic co do „nieznajomości”. „Star Trek: W nieznane” jest tylko kolejnym rozdziałem dla załogi USS Enterprise, podczas gdy powinien być jej spektakularnym epilogiem.

_________________________________________________________________________________________________________________