„Światło między oceanami” – melodramat z rysą

„Światło między oceanami” – melodramat z rysą

Ekranizacje bestsellerowych powieści to produkcje, które muszą sprostać wysokim oczekiwaniom fanów. Z jednej strony, opierając się na dobrze sprawdzonym materiale literackim wystarczy tylko oddać wiernie historię przy pomocy utalentowanej ekipy aktorskiej, lecz z drugiej łatwo można zboczyć na złą drogę, gdy reżyser podejmuje się własnej interpretacji pierwowzoru. W najnowszym filmie Dereka Cianfrance’a starano się zachować oryginalną fabułę, lecz czy wystarczyło to, aby mówić o sukcesie?

 

„Światło między oceanami” z powieści M.L. Stedman przenosi nas do malowniczych wybrzeży Australii początku XX-tego wieku, gdzie osiedla się weteran I wojny światowej Tom Sherbourne (Michael Fassbender). Mężczyzna obejmuje stanowisko latarnika, co pogrąża go w samotnym życiu, jednak przez jakiś czas ta sytuacja jest dla niego komfortowa. Aż do momentu, gdy na swojej drodze spotyka młodziutką Isabel (Alicia Vikander), która przekonuje go do dzielenia trosk na odludnej wyspie. Zatem nie mija nawet trzydzieści minut od początku filmu, a już widzimy na ekranie sielankowy początek miłosnej historii. Nie trwa to jednak długo, gdyż w życiu młodego małżeństwa dochodzi do tragedii – utraty nienarodzonego dziecka. Na pięknym obrazku pojawia się wyraźna rysa.

 

Niecodzienna sytuacja, która ich spotkała, wywraca ich życie do góry nogami. Podczas nocnego sztormu do brzegu wyspy dobija mała łódka z martwym mężczyzną oraz niemowlęciem. Isabel od razu zajmuje się maleńką dziewczynką, postrzegając tę sytuację nie jako tragiczny wypadek, ale dar od losu. Lecz jej obowiązkowy mąż jest zgoła odmiennego zdania. Tom czuje powinność działania zgodnie z zasadami, czyli zaraportowania wydarzenia oraz oddania dziecka do jego rodziny. Jednak dostrzegając dawno niewidzianą radość na twarzy żony ulega jej namowom i postanawia zatuszować prawdę, uznając dziewczynkę jako swoją córkę.

 

Doborowe aktorstwo głównej pary bohaterów przyćmiewa problemy z utrzymaniem akcji oraz uproszczeniem niektórych wątków w drugiej części filmu.

 

Formuła klasycznego melodramatu opiera się na sinusoidzie przypływów szczęścia i problemów w życiu bohaterów, dlatego rodzinna sielanka państwa Sherbourne’ów musiała zostać zakłócona. Tom poznaje historię młodej wdowy, której mąż Niemiec kilka lat wcześniej, musząc uciekać przed wrogo nastawionym do niego sąsiadom, ginie na morzu wraz z ich małą córeczką. Odtąd latarnik żyje z poczuciem winy, skrywając nową tajemnicę nawet przed żoną. Wyrzuty sumienia okazują się jednak silniejsze i cała prawda wychodzi na światło dzienne.

 

W środowisku filmowym mówi się, że prawdziwą próbą aktorstwa jest sprawdzenie się podczas pracy na planie z dziećmi. Bezdzietni aktorzy Michael Fassbender i Alicia Vikander poradzili sobie z tym zadaniem wyśmienicie. Szczególnie młoda zdobywczyni Oscara za rolę drugoplanową w „Dziewczynie z portretu” wypadła niewiarygodnie autentycznie jako kobieta, dla której miłość do dziecka jest wartością nadrzędną. Zresztą naturalność Vikander przejawia się w każdej scenie filmu, co jest jego największą zaletą. Doborowe aktorstwo głównej pary bohaterów przyćmiewa problemy z utrzymaniem akcji oraz uproszczeniem niektórych wątków w drugiej części filmu.

 

Ponadto muzyka skomponowana przez Alexandre'a Desplata, również zeszłorocznego laureata Oscara za „Grand Budapest Hotel”, idealnie komponuje się z pięknymi zdjęciami Adama Arkapawa. Jednak doceniając zalety produkcji nie można zapomnieć też o wadach, które dotyczą niedopracowanego scenariusza. Tempo akcji zdecydowanie jest nierówne, niektóre ze scen rozwlekają się i nie wnoszą nic nowego do rozwoju wydarzeń, zaś w momentach, które wymagałyby pochylenia się nad sytuacją bohaterów i ich postawą, zostają potraktowane pobieżnie. W dodatku reżyser i scenarzysta w jednej osobie postanowił spuentować filmową historię dość prostą konkluzją opartą na wybaczaniu jako recepcie na wszelkie niesprawiedliwości losu. Nie tędy wiedzie droga do sukcesu, o czym zapewne twórca rewelacyjnego „Blue Valentine” wie. Pozostaje nam wierzyć, że następnym razem Cianfrance zajmie się wyłącznie reżyserią, a do pomocy zatrudni zdolnego scenarzystę oraz równie doskonałą obsadę jak w „Świetle między oceanami”.

______________________________________________________________________________________________________________________________