„Tańcząc w ciemnościach” – trochę czułości

„Tańcząc w ciemnościach” jest zwieńczeniem nieoficjalnej trylogii duńskiego reżysera Larsa von Triera, której meritum jest szeroko pojęte poświęcenie. Historia trzeciego filmu skupia się na losach imigrantki z dawnej Czechosłowacji, Selmie Jezkovej, jej walce z chorobą pogarszającą wzrok oraz portretu typowej amerykańskiej rodziny. Te aspekty poprzeplatane są ze sobą przy akopaniamencie muzyki napisanej przez samą Björk, odtwórczynie głównej roli.

 

Swoją recenzję piszę przed obejrzeniem „Przełamując fale” oraz „Idiotów”, i być może będzie brakować w niej szczególnie potrzebnej wnikliwości oraz doświadczeń z seansu poprzednich filmów. Nie mniej jednak, chcę potraktować wszystkie dzieła, jako osobne twory reżysera, niezłączone niczym prócz ludźmi w obsadzie.

 

Lars von Trier... jego filmy nigdy nie były łatwe, ani tematy po które sięgał nie były łatwe – podobnie jest w przypadku jego filmu z dwutysięcznego roku. „Tańcząc w ciemnościach” w pełni czerpie ze swojego tytułu, widz potraktowany jest niezwykłą czułością wynikającą z obecności dużej ilości scen taneczno-muzycznych. Na pierwszy rzut oka wydają się one dziwne, przeszyte magiczną aurą muzyki, ale niepokojące. Szczególnie nurtująca podczas seansu była myśl „czy taniec i śpiew, w tak poważnym filmie jest w ogóle na miejscu?” Odpowiedzi mogą być różne. Jednym może się nie spodobać taka konwencja, uznać film za artystyczną wydmuszkę, patrzeć na film przez pryzmat niedopasowania, ale znajdą się też i tacy, którzy potraktują te sceny, jako naturalny i jak najbardziej na miejscu przerywnik, odrywający nas od brutalnej rzeczywistości, która jest przedstawiona w filmie.

 

Nie powiem, samemu byłem rozdarty pomiędzy tymi dwiema myślami, ale tak jak przy pierwszej piosence miałem jakieś wątpliwości, tak druga je z pewnością pędzącego pociągu rozwiała (mówię tutaj o piosence „I've Seen It All”). Wyżej wspomniana brutalna rzeczywistość jest punktem kluczowym dla filmu, poza motywem poświęcenia. Bohaterka zmaga się z trudem życia, jakie prowadzi imigrant, zmaga się z pogarszającą chorobą, walczy o dobro swojego dziecka, pomimo opinii innych, pomimo działań innych. W pewnym momencie Selma jest zmuszona do popełnienia straszliwego czynu. Uderzający realizm konfliktu oraz przejmujące aktorstwo Björk szybko zostają przysłonięte aurą tańca i śpiewu. Zabieg drastyczny, odbiegający od realizmu, ale niesamowicie poruszający na tle wcześniejszych wydarzeń. Von Trier pokazał świat snu (sceny dzieją się w głowie bohaterki, pałającej miłością do musicali) od środka, ale z całkowitym wyłączeniem świata zewnętrznego, tego prawdziwego dla ciała bohaterki, która czasami znajduje się w miejscach, w których owe „marzycielstwo” może się skończyć tragicznie. Być może na tym polega „ciemność” z tytułu - ciemnością pozostaje to, co dla sprawnego oka jest ukryte. Nie jest to jednak rzecz zła. Jak przekonuje Selma w późniejszych fragmentach filmu, co jest więcej do zobaczenia? W piosence wykonanej wraz z Thomem Yorke'iem, wokalistą zespołu Radiohead, przekonuje, że widziała już wszystko co było warte zobaczenia: widziała drzewa, liście tańczące na wietrze. Ale to właśnie w tej piosence bardzo wyraziste są słowa „szczerze, nie obchodzi mnie to”.

 

Zanurzając się głębiej w film jesteśmy świadkami strasznych wydarzeń, które ciężko idzie wytłumaczyć. Obojętność Selmy w stosunku do życia miesza się z niepotrzebnym poczuciem wierności przysiędze złożonej przyjacielowi. Tutaj wszystko odwraca się do góry nogami, w powietrzu ulata magia, a nawet naturalność – a widz jest zostawiony z bardzo wzruszającym, acz niemożliwym wyborem. Jest to moment w filmie, w którym jesteśmy nie tyle zaniepokojeni, co oburzeni. Być może „oburzeni” to zbyt mocne słowo, ale z pewnością jesteśmy zdenerwowani tym co widzimy na ekranie, co nie jest bynajmniej porażką aktorską, reżyserską czy czymś w tym rodzaju. Nie, jesteśmy zdenerwowani Selmą. Poprzez swoją decyzję bohaterka dystansuje się od swoich przyjaciół, nawet od rodziny, ale przede wszystkim od widzów. Być może jest to jakieś fałszywe przeświadczenie wyniesione z innych filmów i doświadczeń, że każdy protagonista robi to co powinien i uważa za słuszne, ale kiedy jesteśmy świadkami świadomego upadku ciężko widzowi zapanować nad swoimi emocjami. I dobrze. Ten zabieg pozwolił mi niejako zbliżyć się nie tyle do postaci Selmy, ale ogólnie do filmu – jesteśmy zafrasowani, oburzeni, zdenerwowani, jednym słowem „czujemy”. Wywoływanie emocji jest jednym z głównych powodów oglądania, ale również i tworzenia filmu przez artystów. To właśnie emocjami kierowani są bohaterowie (oczywiście nie zawsze), a dzięki naszemu zaangażowaniu film zyskuje na sympatii, nawet w obliczu życiowego dramatu Selmy.

 

W swojej recenzji Roger Ebert pisze, że film na festiwalu w Cannes spotkał się z mieszaną recepcją. Po seansie jedni skwitowali film owacjami na stojąco, ale było również szerokie grono osób wygwizdujących film (taka tradycja, kiedy film jest słaby). Sam Ebert po seansie nie wiedział, w którym obozie chce się znaleźć – czy powinien klaskać, czy gwizdać. W końcu się zdecydował. Odchodzę trochę od tematu, ale właśnie z taką sytuacją spotkałem się osobiście zaraz po obejrzeniu tego filmu. Nie wiedziałem, czy mam płakać i klaskać, czy gwizdać. Zdecydowałem się na pierwszą opcję. Dlaczego? Ponieważ wiem, jak wiele ten film sobą przedstawia, ile problemów obrazuje i jakie przesłanie za sobą niesie.

 

Motywem filmu jest poświęcenie i w nim to słowo nabiera wielkiego znaczenia. W obliczu choroby i ochrony życia, które się stworzyło nic nie jest tak potrzebne jak poświęcenie. Tańcząc w ciemnościach możemy zakosztować wolności od brutalnej rzeczywistości, posmakować podrywów wiatru na języku i w płucach, ale nigdy, przenigdy nie powinniśmy się zapomnieć. Doświadczenia Selmy uczą, że powinniśmy spojrzeć na świat pod innym kątem, bardziej czułym, kiedy to wszelka nadzieja na dalsze życie opiera się na jednym prostym wyborze.

 

Autor: Maciej Cichosz