„Ted 2” – miś, który chciał pozostać człowiekiem

Najgorsze i najprostsze, co można zarzucić „Tedowi 2”, to rynsztokowy humor. Zaiste, coś jest na rzeczy. Lecz każdy rodzaj dowcipu – nawet ten najmniej wysublimowany – może być dobry i zły (tylko błagam, nie mówcie, że jest jak cholesterol!). Przykładu niskich lotów nie trzeba szukać daleko. Na szczęście Seth MacFarlane zrehabilitował się po z wszechmiar rozczarowującym „Milionie sposobów, by zginąć na Zachodzie”. 

 

Tamten obraz twórcy niezrównanego „Family Guya” rościł nadzieję na błyskotliwą bekę z westernowych konwencji filmowych oraz stereotypu dziarskiego kowboja, lecz jedyne, co ostatecznie zaoferował, to piardy, kupy i nachalną wulgarność. Inteligencji nie można za to odmówić – dorównującej oryginalnemu obrazowi – kontynuacji „Teda”. Dowcip bowiem jest tak samo ostry, bezkompromisowy i rozbrajający. Słusznie przekraczający granice dobrego smaku, ale przynajmniej w użytecznym, bo efektownym stylu. Komedie z Tedem po prostu śmieszą. Jakie to niecodzienne w przypadku tego gatunku, nieprawdaż? W odróżnieniu od obecnych filmów łatwych i przyjemnych – czyli produkcji ochoczo klasyfikowanych jako komedie – nie trzeba czekać na cokolwiek zabawnego do końca seansu.

 

Sequel „Teda” to nadal buddy movie. Tytułowy pluszak (o głosie samego MacFarlane’a) wciąż na dobre nie oderwał się od swego kompana Johna Bennetta (Mark Wahlberg), lecz rozpoczął już prawdziwie dorosłe życie (szczególnie jak na standardy egzystencji gadającej dziecięcej zabawki). Wciąż niesforny misio musi tym razem udowodnić swoje człowieczeństwo na drodze sądowej, by mógł na legalu adoptować dziecko ze swą nowopoślubioną żoną, a jednocześnie koleżanką z pracy – Tami-Lynn (Jessica Barth). A pomaga im również niestroniąca od trawki, debiutująca adwokatka Samantha Jackson (Amanda Seyfried).

 

Reżyser filmową rzeczywistość skomponował jednak ze spodziewanych elementów. Przesadnie narwani bohaterowie znów histerycznie reagują na często najbardziej miałkie, prozaiczne aspekty współczesnego żywota. W tzw. „normalnym życiu” człowiek prędko przeszedł z tymi sprawami do porządku dziennego, ale przecież nie w świecie MacFarlane’a. Ponadto na każdym kroku czają się wymyślne absurdy („biali Murzyni”), powracające jak bumerang gagi (choćby te z cukierkami), charakterystyczne dla poetyki „Family Guya” – a przy tym nieprzesadne – uczuciowość i sentymentalizm (vide dramatyczna scena końcowa z przymrużeniem oka – dosłownie!), wyważone operowanie wulgaryzmami w języku mówionym, groteskowa rola brutalności, no i dama z trzema piersiami... A nie! To akurat (względna) nowość. A wszystko to upaprane – jak zwykle – w popkulturowym sosie (a nie w nasieniu!). I to nie tylko w postaci zjadliwych drwin z inny programów komediowych pokroju Saturday Night Live, ale i (nie)spodziewanych cameo Liama Neesona i Jaya Leno.

 

Zastanawia mnie tylko ten musicalowy wstęp, który nie ma dalszego rozwinięcia – ale kto by się tam czepiał napisów początkowych? Może to tylko Seth chwali się sukcesem ‘jedynki’ i wyższym budżetem ‘dwójki’? Ja w każdym razie czekam na ‘trójkę’. A tymczasem daję mocną czwórkę.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA.

 

Autor: Filip Cwojdziński