To on, typ niepokorny, czyli „Uwaga! Mr. Baker”

Mówi się, że perkusiści nie mówią; są głupi; są nudni. Ginger Baker, człowiek (jeszcze żywa)-legenda, akurat mądrością i pokorą raczej nie grzeszy, ale nie mnie oceniać człowieka. Mnie oceniać film. A ten jest nie mniej barwny, dynamiczny, intensywny, pasjonujący i zawiły niż życie, które ma podsumowywać – o czym przekonujemy się momentalnie. Bezpośrednio po – a jakże! – perkusyjnym intro film rozpoczyna kapitalna scena gwałtownej reakcji Bakera na udział jego bliskich w filmie. Z pozoru wyglądać może na inscenizowaną, ale wątpliwe, by reżyser skłonny był sobie uszkodzić nos w imię wyższej sprawy…

 

Ten młody dokumentalista to Jay Bulger, a film jest jego w pełni autorskim debiutem. Pośrednio dzięki bohaterowi swojej opowieści zawdzięcza dziennikarską karierę (artykuł „The Devil and Ginger Baker” wydrukował poczytny amerykański magazyn kulturalny „Rolling Stone”). Ten jednak nie okazuje swojemu rozmówcy należytego szacunku, obrażając go przy byle okazji. Szyderczy śmiech niemal nie schodzi z jego twarzy, nawet relacjonując przebieg swych licznych artystycznych projektów. Szczery grymas rozbawiania pojawia się z kolei na twarzy widza, choćby gdy słyszy jego opinię bohatera na temat Micka Jaggera z The Rolling Stones czy wtedy gdy nierzadko ciętym dowcipem i rozbrajającą pewnością siebie „dowala” dawnym współpracownikom, z reguły klnąc przy tym jak szewc. Sam zarozumialec natomiast święcie obraża się za porównania do wielkich perkusistów swoich czasów: Johna Bohnama z Led Zeppelin i Keitha Moon z The Who.

 

Jesteśmy świadkami tych przepychanek, gdyż twórca zdecydował się umieścić swoje pytania w gotowym dziele, zamiast stwarzać pozory samoistnego wywodu, co nie jest najczęstszą praktyką w dokumentach biograficznych. Sfera wizualna zaś opiera się przede wszystkim na zręcznie zmontowanych archiwaliach, a czasem na przyjemnych dla oczu animowanych wstawkach (podobnie jak w dokumencie o słynnym komiku pt. „Bill Hick. Amerykanin”), najczęściej opatrzonymi komentarzem. Na szczęście czasem i on milknie, pozwalając muzyce wybrzmieć – a jest czego posłuchać. Nawet nie zaliczając się do fanów instrumentalisty, ciężko nie docenić jego warsztatu wykonawczego (w jednej scenie widzimy dokładnie, jak każdą kończyną potrafi wybijać inny rytm!). Pewnie przed obejrzeniem dokumentu mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że przez pewien czas trudnił się nawet posadą nauczyciela gry na perkusji (podobnie jak z faktu zaliczenia groteskowego aktorskiego epizod w produkcji „Nasty Boys”…).

 

Dzięki filmowi dowiadujemy się, że ma jeszcze inną pasję – konie i grę w polo. Wydaje się wręcz, że bardziej kocha zwierzęta niż ludzi. To od krewnych właśnie słyszymy najboleśniejsze wyznania. Syn (którego miał okazję poczęstować kokainą już w wieku 15 lat) stwierdza sucho, że ten człowiek nigdy nie powinien mieć dzieci, gdyż przeszkadzają w jego planach. Z relacji samego zgorzkniałego mistrza oraz innych gadających głów (rodzina, weterynarz, współpracownicy) wyłania się obraz nieodpowiedzialnego narkomana, fatalnego biznesmena, kobieciarza z czterema żonami „na koncie”, kiepskiego ojca, a przy tym aspołecznego, kompulsywnego awanturnika, wręcz szaleńca (tytuł filmu zaczerpnięty z autentycznej tabliczki u wrót obecnej posiadłości muzyka w Południowej Afryce!). Uspokaja się jedynie przy ukochanym zestawie bębnów. Wydaje się nawet, że jedynie przez swój bezsporny talent otoczenie traktuje ulgowo jego egoizm. Spłukany, nieco zapomniany, w dużej mierze odpowiedzialny za życiowe niepowodzenia, nie cieszy się już zbyt dobrym zdrowiem, więc widz (w odróżnieniu do samego zainteresowanego) prędko uzmysławia sobie, że wkrótce będzie zmuszony odłożyć pałeczki na zawsze. Sam w trakcie całego filmu doprowadzony do łez został jedynie raz. Największym wyróżnikiem jest przyjaźń z czterema jazzowymi wirtuozami, z którymi miał w przeszłości okazję odbyć perkusyjne pojedynki:, Elvinem Jonesem, Philem Seamenem, Artem Blakeyem, a przede wszystkim z Maxem Roachem, od którego usłyszał największy komplement w swoim życiu.

 

Muzycy, z którymi miał okazję współpracować wspominają go jako znakomitego fachowca z trudnym charakterem i nieprzewidywalnym temperamentem („za dużo z nim problemów”). Chociaż ten fenomenalny perkusista (jazzowy, choć  grający przeważnie rocka) miał styczność z potężną ilością najróżniejszych zespołów, to przeciętny widz i tak najbardziej zainteresowany będzie opinią kolegów z tria - często nazywanego pierwszą supergrupą - które przyniosło mu największą sławę, czyli Cream. Gitarzysta Eric Clapton nazywa go muzykiem totalnym, a basista Jack Bruce akceptuje go z wszelkimi wadami i wyznaje mu przed kamerą miłość. Baker jednak ich nie oszczędza – wciąż wypomina Bruce’owi i tekściarzowi Pete’owi Brownowi, że dorobili się na kapeli więcej niż on (partie perkusji traktowane są według prawa jako część aranżacji, dlatego nie pobiera on tantiem należnych autorowi nagrania, lecz wyłącznie jako ich wykonawcy). Główna postać niewiele mniej słynnego i jeszcze bardziej krótkotrwałego projektu Blind Faith, Steve Winwood (znany także z Traffic) stara przytoczyć liczne heroinowe eskapady, ale nie zawsze jest w stanie wszystko sobie przypomnieć. Swoje trzy grosze dorzucają także Remi Kabaka z big bandu Air Force oraz Tony Allen z zespołu Feli Kutiego (najważniejszego partnera muzycznego z swojego sześcioletniego intensywnego okresu spędzonego w Afryce). Z udzielającym się widzowi  autentycznym podziwem dla jego kunsztu wykonawczego wypowiadają się nie tylko perkusiści-równolatkowie (Charlie Watts z The Rolling Stones, Dave Mason z Pink Floyd, Mickey Hart z Grateful Dead) i swego rodzaju wychowankowie (Stewart Copeland z The Police, Lars Urlich z Metalliki, Chad Smith z Red Hot Chili Peppers, Bill Ward z Black Sabbath, Simon Kirke z Free i Bad Company), ale także inni instrumentaliści (Danny Lane z The Moody Blues i The Wings, Carlos Santana, członkowie zespołów Journey, Rush, Vanilla Fudge, Canned Heat, Masters Of Reality) czy John Lydon, lepiej znany jako Johnny Rotten  - wokalista Sex Pistols i Public Image Limited – którego obronne, a zarazem niezwykle przenikliwe i trafne spostrzeżenia w typowym dla niego zabawnym stylu rozpoczynają i kończą opowieść. Litania pochwał zaprezentowana tutaj może równać się chyba tylko ze świetnymi portretami Scotta Walkera („30 Century Man”) i Lemmy’ego Kilmistera z Motorhead („Lemmy”).

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz