„W samym sercu morza” – na papierze wygląda lepiej

Na drugim roku studiów translatorskich mieliśmy zajęcia z kanonu literatury amerykańskiej z doktorem Adamem Krassowskim, którego do dziś dnia bardzo miło wspominam. Podczas tych zajęć wspomniał o bardzo wielu przydatnych rzeczach, z których z chęcią bym skorzystał w życiu. Był erudytą, bardzo inteligentnym człowiekiem o wielkiej wiedzy na temat świata, który go otacza, ale również o świecie, który przeminął. Jednakże, były to zajęcia z literatury i o literaturze rozmawialiśmy, wśród wielu autorów wspomniał o takich jak: Ralph Waldo Emerson, Henry David Thoreau, czy w końcu Nathaniel Hawthorne i Herman Melville. O książce tego ostatniego, Moby Dick albo Wieloryb, wypowiadał się w samych superlatywach i nazwał ją arcydziełem. Wierzyłem mu. W tym samym roku Ron Howard nakręcił film „W samym sercu morza”, który opowiada historię kryjącą się za powstaniem tego sławnego dzieła. Niestety nie dorasta ona do pięt legendzie Moby’ego Dicka, a Ronowi Howardowi nie uwierzyłem.

 

Film może jednak odpowiadać innym widzom, ponieważ jest nakręcony przyzwoicie, a filtr nałożony na zdjęcia przypomina bardziej stare, podniszczone klisze zdjęciowe, dzięki czemu i my możemy się poczuć o dwieście lat starsi. Jednakże, ja wyczułem tutaj konflikt, ponieważ choć zdjęcia wyglądają staro, to nakręcone są w nowy i nowatorski sposób. Widać to bardzo dobrze już w początkowych scenach, kiedy pisarz Herman Melville (Ben Whishaw) przychodzi do Thomasa Nickersona (Brendan Gleeson), podstarzałego pijaczyny, który twierdzi, że ma dla niego historię godną książki. Ujęcia w małym, ciasnym i ciemnym pomieszczeniu są kręcone energicznie, kamera bimba się z lewa na prawo, często robiąc zbliżenie na jakiś przedmiot, przykładowo kałamarz, pod kątem czterdziestu pięciu stopni i z dziwnym fokusem. To był konflikt, z którego autor zdjęć Anthony Dod Mantel nie zrezygnował aż do ostatnich scen filmu.

 

Sam film jest na podstawie innej książki, niż sławny Moby Dick, a mianowicie W samym sercu morza. Katastrofa statku wielorybniczego Essex autorstwa Nathaniela Philbricka i być może to pierwotne dzieło zwiodło twórców adaptacji na manowce. Historia jest pozbawiona głębi, rzuca w widza maksymami o morzu, o zasłużenie na bycie czymś więcej, niż tylko majtkiem, a napięcie w filmie występuje tylko w postaci lin przyczepionych do harpunów na grzbietach połowicznie się pojawiających wielorybów.

 

Źle moim zdaniem został skonstruowany sam scenariusz, przez który film ma nieadekwatnie umiejscowione momenty akcji. Po wielu miesiącach posuchy na morzu, kapitan George Pollard (Benjamin Walker) wraz ze swoim pierwszym oficerem Owenem Chase’em (Chris Hemsworth) postanawiają przybić do wybrzeży Chile, by odpocząć i zasięgnąć lokalnego języka o możliwych łowiskach. Przed tawerną natrafiają na jednorękiego marynarza (Jordi Mollà), który twierdzi, że kapitanował niedawno statek wielorybniczy i trafił na tak ogromną ławicę, że jednego dnia mógłby wypełnić statek trzema tysiącami galonów oleju wielorybiego. Mógłby, gdyby nie biały demon, gargantuiczny strażnik, biały niczym alabaster. Oczywiście, nikt nie wierzy jego ostatnim słowom, a kapitan Pollard wraz z oficerem Chase’em prędko idą zebrać załogę, by jak najszybciej wyruszyć na ławicę. To było dobre posunięcie, lecz niestety nie w pełni wykorzystane, albowiem historia dość żwawo przechodzi do momentu, w którym bohaterowie odnajdują znajdującą się o 2000 lig morskich od Chile ławicę, zostają zaatakowani przez białego wieloryba i do końca filmu nie dzieje się praktycznie nic. Warto zaznaczyć, że spotkanie z Mobym Dickiem następuje w połowie filmu.

 

Ta scena to chwila wytchnienia od ciągłego narzekania marynarzy na brak połowu, od ględzenia na temat skomplikowanych relacji kapitana Pollarda i jego pierwszego oficera, ale odkąd do niej doszło, film stracił na tempie jeszcze bardziej, niż przedtem. Niektórzy mogą powiedzieć, że głównym punktem filmu nie jest ukazanie walki z białym wielorybem, lecz ukazanie walki wewnętrznej i pogodzenie się ze straszliwą prawdą o czynach, jakich dopuścili się marynarze, dryfując na Oceanie Spokojnym przez dziewięćdziesiąt dni. Żona Thomasa Nickersona (Michelle Fairley) prosi Melville’a o pomoc w ukojeniu bólu męża, który go trapi od małego chłopca (dokładnie od czternastego roku życia). Ale nawet scena ostatecznego pojednania jest pozbawiona wcześniej wspomnianej głębi – po prostu się staje.

 

Ron Howard pozbawił swoich bohaterów jednej rzeczy, która uczyniłaby ich czymś więcej, niż tylko ludkami, błądzącymi po pokładzie statku – człowieczeństwa. Film przeskakuje ze sceny na scenę, z motywu na motyw i nawet nie kwapi się, by na chwilę przystopować, zmusić bohaterów do głębszej refleksji, ukazać ich inną stronę, niż tą jaką słyszymy z ust mieszkańców Nantucket. Jestem zdania, że film nie powinien być tak skonstruowany, powinien trwać znacznie dłużej, blisko trzech godzin, by pokryć magnificencję Moby’ego Dicka oraz ogrom historii statku Essex. Dałoby to Howardowi czas na rozwinięcie żagli swoich bohaterów.

 

Historia katastrofy Essex trąci fałszem i jest czymś, co przypomniało mi o „Życiu PiAnga Lee. Tam na sam koniec swojej historii dorosły Pi Patel pyta swojego rozmówcę, w którą wersję chciałby uwierzyć: tą pełną przygód z tygrysem, odkupieniem, znalezieniem odwagi i siły, czy tą znacznie prostszą, bez tygrysa. Lee dał nam wybór: uwierzyć, lub nie. „W samym sercu morza” to niestety jednostajna historia, która nie daje widzowi pola manewru, a z każdą minutą staje się coraz to mniej i mniej prawdpodobna, podobnie jak historia chilijskiego kapitana.

_____________________________________________________________________________________________________________________