Waleczność zawsze w cenie - recenzja filmu „Karbala”

Od lat zarówno widzowie jak i krytycy narzekają, że na krajowym podwórku brakuje dobrego kina wojennego. Nic w tym dziwnego, skoro w większości przypadków powielamy opowieści z czasów II wojny światowej nieudolnie wzorowane na amerykańskie efekciarstwo, tak jak chociażby w „Mieście 44”. Dlatego najnowszy film Krzysztofa Łukasiewicza opowiadający o współczesnej historii polskiego wojska podczas misji w Iraku ma bardzo duży potencjał na spełnienie wysokich oczekiwań. Zwłaszcza, że silna, męska obsada aktorska stanowi już połowę sukcesu.

 

W kwietniu 2004 roku oddział polskiej i bułgarskiej armii stoczył trzydniowy pojedynek z grupą rebeliantów w mieście Karbala. Chroniąc miejscowy ratusz piętnastu polskich żołnierzy z ograniczoną ilością amunicji i pożywienia, odciętych od łączności z bazą walczyło z nieobliczalnym wrogiem. Od czasu Cudu nad Wisłą w 1920 roku jest to jedyne tak wyczerpujące starcie wojenne, które udało się Polakom wygrać nie ponosząc żadnych strat wśród własnych żołnierzy. Zatem skoro było to tak wielkie osiągnięcie naszej armii, dlaczego nie usłyszeliśmy o tym wydarzeniu w mediach? Jak to często bywa prawdziwi herosi pozostają w cieniu chwały, w tym przypadku według oficjalnego raportu wojska amerykańskiego proszącego nas o pomoc, Polacy nie brali udziału w tym starciu. Można więc powiedzieć, że razem z ogromnym zwycięstwem spotkało nas też wielkie rozczarowanie.

 

Dlatego moim zdaniem film „Karbala” niesie na swoich barkach podwójny ciężar. Nie tylko oczekiwano od niego widowiskowego kina gatunkowego, ale też utrwalenia prawdy historycznej. Myślę, że zamierzenia zostały zrealizowane i to w bardzo dobrym wydaniu. Choć co niektórzy mogliby powiedzieć, że jest to typowy polski film obnażający nasze narodowe braki, małość w stosunku do mocarstw, problemy szarych Polaków jadących na wojnę, aby spłacić kredyty, to nie można zaprzeczyć, że takie są właśnie realia. I nie zawsze uciekanie w filmową iluzję jest dobre dla zbudowania wiernej fabuły. W przypadku „Karbali” nie mamy do czynienia z masą polskich kompleksów, ale zgrabnym zarysem naszej codzienności. Przenosząc te realia na sam środek wojennego starcia nie mamy czego się wstydzić, ponieważ zarówno efekty specjalne jak i montaż tworzą dynamiczny obraz, który w końcu nie jest ślepym naśladownictwem zagranicznych superprodukcji.

 

Jednak tym co zasługuje na największe uznanie są fenomenalne kreacje aktorskie. Doceniam fakt, że twórcy postawili na mieszankę pokoleń i tak wśród najmłodszych prym wiedzie Antoni Królikowski, Michał i Piotr Żurawscy oraz Tomasz Schuchardt, a spośród z dobrze znanych nam twarzy pojawiają się Leszek Lichota, Piotr Głowacki, Łukasz Simlat, Zbigniew Stryj i przede wszystkim Bartłomiej Topa. Ten ostatni jest kluczowym bohaterem filmu i swoją grą skrada uwagę widza w każdej scenie, w której się pojawia. Od dawna nie widziałam polskiego filmu dającego wachlarz możliwości dla tak wielu aktorów. Każda postać ma szansę trafić do pamięci widza i zaznaczyć swoją obecność w całej historii.

 

Choć jako kobieta podczas dwugodzinnego seansu filmu wojennego momentami byłam znużona długimi scenami walki to szczerze wciągnęła mnie historia polskich chłopaków walczących w czyimś imieniu, ale tak naprawdę stających w szranki z własnymi słabościami. A już całkowicie pozostaję pod urokiem postaci stworzonej przez Bartłomieja Topę, dlatego zachęcam do obejrzenia „Karbali” wszystkich, nie tylko miłośników kina wojennego.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Marta Ossowska