„Wichrowe Wzgórza" – preludium do tragedii

Wichrowe Wzgórza" doczekały się wielu interpretacji filmowych. Poprzednie ekranizacje, jak ta Williama Wylera z 1939 r. próbowały z nich zrobić melodramatyczną historię na użytek Hollywood - ujmując jej wielkości jako wybitnego dzieła psychologii. Wydaje się, że dopiero Andrei Arnold udało się przenieść na ekran surowy klimat powieści Emily Bronte, w dodatku wzbogacić ją o uniwersalne treści, które pozwalają, po prawie dwustu latach od wydania, czytać tę powieść na nowo.

           

Można pokusić się o stwierdzenie, że Arnold wyjaśniła to, czego autorka nie powiedziała wprost na kartach powieści, ba – wyciągnęła z niej nawet więcej. Co ciekawe, w tym celu mocno okroiła fabułę – w przeciwieństwie do poprzednich ekranizacji, które dość wiernie odtwarzały wydarzenia, zrezygnowała z rozwinięcia  losów bohaterów po śmierci Cathy. O tym, co wydarzyło się na Wichrowych Wzgórzach dowiadujemy się nie z opowieści narratora, a z reminescencji samego bohatera, które przeplatają się z bieżącą akcją. Dzięki zmniejszeniu dystansu między widzem, a opowieścią ( również dzięki zastosowaniu kamery z ręki) udało się uwiarygodnić historię.

           

Mimo skrócenia fabuły, nie odczuwa się jakby akcja była urwana w połowie, chociaż (jak wie czytelnik) historia została zaledwie naszkicowana. Arnold stworzyła na kanwie powieści Bronte swoją własną opowieść, jej Wichrowe Wzgórza" (2011) to dopiero preludium tragedii odegrane przez wrogą naturę.

             

Film Andrei Arnold jest najbardziej realistyczną, jak dotąd ekranizacją powieści Bronte. Widza, który przywykł do przeestetyzowanych zdjęć i patetycznej gry aktorskiej, znanej m.in z wersji z Laurencem Olivierem, może wręcz odpychać naturalizmem i surową formą. Można dostrzec również fascynację brzydotą i turpizmem –  postacie celowo nie są piękne ani wyraziste, wszystkie są  ulepione ''z tej samej gliny'' (tej samej - jednak  nierównej)

                       

Realizm filmu to w dużej mierze zasługa obsady, ponieważ Brytyjka zatrudniła aktorów nieznanych wcześniej widowni, podejmując - jak się okazuje, spore ryzyko. Debiutujący James Howson nijak nie przypomina Heathcliffa z powieści, a jego gra, chociaż w założeniu oszczędna i minimalistyczna, nie oddaje jednak złożoności postaci - mimo wad ekranizacji Petera Kosminsky'ego niedoścignionym wzorem pozostaje kreacja Ralpha Fiennesa.

        

Arnold może jednak bronić się świeżym spojrzeniem na postać - Heathcliff nie ma tutaj nic wspólnego z dzikim, pełnym pasji kochankiem, gotowym zabić za łaski ukochanej. To raczej niezbyt rozgarnięte porzucone dziecko, zaszczute przez otoczenie. Nie bez powodu dorosły bohater cały czas konfrontuje rzeczywistość ze wspomnieniami z dzieciństwa, jako okresu, który go ukształtował. Widać tu (choć miejscami chaotyczną i niespójną) próbę psychoanalizy. Możliwe, że właśnie przez nacisk na szczenięcy okres życia jest najbliższy postaci jaką stworzyła Bronte. Jest czystym Heathcliffem, jeszcze przed  mitologizacją i próbą zrobienia z niego na siłę ''bohatera bajronicznego''.

           

Arnold skupiła się na okresie dojrzewania bohaterów – zbudowała wnikliwe studium więzi między Cathy i Heathcliffem. Ukazała całą złożoność relacji między dwójką przybranego rodzeństwa – przez fascynację, dzięcięce zabawy i rywalizację, aż po namiętne,  masochistyczne uczucie dorosłych już bohaterów. 

           

Mimo, że w zasadniczej częśći filmu występują aktorzy dziecięcy, w ich na pozór niewinnych igraszkach wyczuwa się narastające napięcie i niewymuszony erotyzm. Brytyjka zdecydowała się na odważne, wręcz prowokacyjne sceny, które nie rażą widza, głównie dzięki naturalnej grze młodych aktorów.  Sceny doskonale zresztą  korespondują z klimatem powieści – podkreślają organiczny związek dwojga bohaterów, w którym więcej było braterskiego przywiązania, niż namiętności  łączącej  kochanków

 

W filmie brakuje dramatycznych, targających emocjami scen, nie wyczuwa się napięcia. Podkreślają to statyczne ujęcia Robbiego Ryana, w większości w naturalnych, angielskich  plenerach. Wyraznie skoncentrowano się na ukazaniu środowiska bohaterów, ich otoczenia jako czynnika mającego wpływ na ich dojrzewanie i zachowania. Wydaje się, że w tym chłodnym, minimalistycznym filmie nie ma przypadkowego ujęcia, nie pada też żadne niepotrzebne słowo - nad obrazem ciąży wielkie milczenie.

           

Obserwując naturę oczami Heathcliffa, poznajemy jego przeszłość i dowiadujemy się o bohaterze więcej niż z jego słów. Gdy w końcówce filmu mały Hareton torturuje szczeniaki, widzimy puste spojrzenie Heathcliffa, o wiele bardziej wymowne niż jakiekolwiek słowa padające w filmie.

           

Można opowiedzieć historię złamanej duszy, grając na emocjach widza, jednak nie jest to konieczne by go zaniepokoić. Reżyserka nie pozostawia nas z uzdrawiającym katharsis. Ostatnia scena jest dopiero zapowiedzią dramatu jaki odegra się na wrzosowiskach - to dopiero początek udręk bohaterów, które zaczęły się gdy ''niewolnik'' został Panem. Końcówka filmu zdradza apokalipsę. Jest to jednak apokalipsa spokojna, prowincjonalna – wyziera przez buntownicze, nieobecne spojrzenie Heathcliffa.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz