Widowisko czas skończyć. „Metallica: Through The Never”

Fakt. Niesłychanie trudno nie znudzić widza, pokazując jedynie trzech niepierwszej młodości gości machających gitarami i jednego pocącego się przy perkusji. Jednak da się to osiągnąć z klasą, której tu ewidentnie brakuje. By nie szukać daleko, ograniczmy się do nowego wieku. Rewelacyjnie zmontowany pod pieczą Martina Scorsese występ Rolling Stonesów „Shine A Light”, „Neil Young: Serce ze złota” Jonathana Demme’a (tego od „Filadelfii” i „Milczenie owiec”) z przepięknymi zdjęciami Ellena Kurasa czy równie dostojnie zrealizowany „Concert For George” z plejadą gwiazd, składającą hołd gitarzyście Beatlesów to tylko pierwsze lepsze przykłady. W każdym przypadku była to inna muzyka, grana w nieprzystających do siebie okolicznościach, a wszystkim przyświecały odmienne założenia, ale wymienione obrazy udowadniają, iż można zachować umiar atrakcji bez utraty atencji oglądających. A ten pozbawiony wulgaryzmów produkt jest wybitnie skierowany do dzieciarni – podobnej, co w przypadku ślepo hagiograficznych filmów-koszmarków dotyczących Justina Biebera czy One Direction.

 

Takich cudacznych efemeryd gatunkowych (koncert zmieszany z fabułą) nie kręci się prawie w ogóle, a „Metallica: Through The Never” jest właśnie kolejnym świetnym argumentem przeciw ewentualnym następnym śmiałkom, skłonnych poddać się porywom podobnej fantazji. Stosunkowo nieźle wywiązał się z takiego zadania Ringo Starr w swym jedynym filmie „Born To Boogie” z członkami T. Rex. Małą porażkę z obrazem „ABBA: The Movie” poniósł już w 1977 roku początkujący Lesse Hallstroom (później zasłynął produkcją „Co gryzie Gilberta Grape’a”). Bardziej pretensjonalny był chyba tylko film samego Jeana-Luca Godarda „Sympathy For The Devil”. Tam pseudofilozoficzne wywody przerywane były kolejnymi podejściami do hipnotyzującego utworu The Rolling Stones. O ile obserwowanie narodzin i rozwoju przyszłej sztandarowej kompozycji najbardziej długowiecznego bandu w dziejach wszechświata może okazać się dla wielu doświadczeniem iście fascynującym, o tyle napięcie skutecznie siada na wysokości paplaniny. Jedno szczęście, że muzyka w „Through The Never” prawie nie znika…

 

Częściej zdarzają połączenia dokumentu gadających głów z koncertem. Szczęśliwie, jest tu o niebo lepiej. Taka symbioza to nie tylko kultowy koncert Talking Heads w ujęciu Jonathana Demme’a „Stop Making Sense”, w którym ciekawe innowacje wykorzystano z wyczuciem. To także „Heima” z członkami islandzkiej grupy Sigur Ros czy „Towards The Within” z duetem Dead Can Dance. Oba przepięknie sfotografowane i autentycznie wciągające. Intrygujące nie mniej niż „This Is It” i „Miłość”, które skupiały się wokół żmudnych prób z góry skazanych na niepowodzenie. Odmiennie niż „Through The Never”, który okazał się bardziej efekciarski niż efektowny. Rozczarowanie tym większe, że pod obrazem podpisał się Nimród Antal, autor bardzo ciekawych „Kontrolerów” i niemniej wciągającego horroru „Motel”

 

Produkcja sprawia wrażenie jakby reżyser nie mógł się zdecydować czy to ma być fabuła pożeniona z koncertem czy koncert z fabułą. Może coś na kształt musicalu – ale bardzo zdeformowanego? Tyle, że półtorej godziny to za mało, żeby mówić o pełnoprawnym występie, a krótkie przerwy między utworami to niewiele, by wykreować porządną narrację. Choć wydaje się, że przedstawiane wtręty fabularne raczej mają służyć kreowaniu konkretnego, jakże „złowieszczego” klimatu, niż tworzyć spójną historię. W konsekwencji nie wyszedł z tego nawet teledysk, tylko coś jeszcze nienazwanego, a na pewno złego. Popisówka, którą nachalnie wprowadzona fabuła tylko dobija. Muzycy chyba mieli ambicję na lepsze kino, tylko najwyraźniej nie obmyślili projektu porządnie. W zamierzeniu miał on być chyba łyknięty przez wszystkich, a skończyło się (jak zwykle) na niezadowoleniu nikogo. Metallica zaproponowała tani bajer godny małego (słuchającego ciężkiej muzy!) buntownika z podstawówki i wyszedł jej film po prostu… głupi.

 

Muzycy mieli spory zapas poszczególnych wykonań, gdyż zarejestrowali kilka, a może nawet kilkanaście pełnych występów na potrzeby tejże produkcji. Nie dziwi więc fenomenalna forma wykonawców (nie ujmuje to nic samej Metallice, gdyż grać na takim poziomie i tak trzeba umieć). Szkoda mi ich tylko, gdyż grają bez zarzutu, a niepotrzebnie (i wręcz nachalnie) wdzięczą się do kamer, zamiast zachowywać się naturalnie. A może ten typ tak ma? W końcu na monstrualnym (bo skompilowanym z dwóch koncertów z San Diego z 13 i 14 stycznia 1992 roku) „Live Shit Binge & Purge” panowie zachowują się podobnie… Jednak tamto wydawnictwo najlepiej i najpełniej ze wszystkich oddaje scenicznego ducha zespołu. Jeśli jednak ktoś nie ma czasu na ponad trzygodzinne harce z trasy promującej słynny „Czarny album”, wtedy „Through The Never” rzeczywiście może wygrać jako przyspieszony kurs przez dorobek Jamesa Hetfielda & co.

 

No i wchodzą pany na scenę… Majestatyczne wejście zarezerwowane tylko i wyłącznie dla najprawdziwszych „gigantów rocka”! Patetyczne ujęcia mieszają się z wyluzowanym (a jednak pełnym zaangażowania i pasji) Hetfieldem, dziarsko obnażającym siwiejącą klatę. Razem z kolegami zaproponował właściwie wiązankę hitów. Wszystko idzie jak po maśle - tylko po co te pioruny, pioruniki, lasery? Po co to gniewne kopnięcie „nie działającego” mikrofonu przez szefa kapeli? Straszna prętęcha… a przecież optymalny poziom widowiskowości i przystępności osiągnęli już piętnaście lat temu na wysokości „Cunning Stunts” (sam układ i wielkość sceny bardzo podobne). Prawdziwi fani formacji (do których wszak nie należę) zapewne częściej wracać będą do „szczerszych” obrazów z oficjalnej filmografii koncertowej, jak rzeźnicki (pod względem wykonywanego materiału, jak i  amatorskiego typu rejestracji) „Cliff ‘Em All”, a nawet do kontrowersyjnego dla purystów „S&M” - nagranego z orkiestrą symfoniczną pod batutą nieżyjącego już Michaela Kamena. (W każdym z trzech występów pojawił się inny basista. Pierwszy film wydano jako hołd dla przedwcześnie zmarłego Cliffa Burtona, w „S&M” jeszcze komiczne miny serwuje nam Jason Newsted, podczas gdy w najnowszym „Through The Never” przerysowanie niskim chodem raczy nam Robert Trujillo). W obliczu ostatniej produkcji za największą zaletę poprzednich dzieł należałoby uznać brak komponentu fabularnego…

 

Najnowsze dokonanie Antala jest wiochą i całkiem zasłużoną klapą. Filmem do oglądania najlepiej… bez wizji. Czyli lepiej sięgnąć po soundtrack. A żądnych ciekawszych doznań odsyłam do dokumentu „Some Kind Of Monster” o nagrywaniu przez Metallikę albumu „St. Anger”, a przede wszystkim o terapii grupowej, której członkowie poddali się w tamtym czasie.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz