Wielka trójka wielce zignorowanych, czyli czego nie lubi Akademia

Każdy sezon oscarowy przynosi nam, miłośnikom kina, mnóstwo emocji, z których wiele dotyczy tytułów obrazów i nazwisk gwiazd nominowanych do tej najważniejszej z nagród w świecie kina. Kto, za co i czy słusznie został doceniony, kogo natomiast – i dlaczego – nie dostrzeżono? Poniższy tekst skupiać się będzie właśnie na tych pominiętych i odrzuconych w wyścigu o statuetkę złotego rycerza. Niech jednak nie zmyli Was tytuł artykułu – to nie będzie tekst o aktorach, którzy pomimo ogromnych zasług i wielkiego talentu nigdy Oscara nie otrzymali, takich jak chociażby Gary Oldman, Johnny Depp, Robert Redford czy do niedawna Leonardo DiCaprio. Lista takich sław jest długa, ponadto temat ten był już niejednokrotnie poruszany i to przez ludzi o wiele mądrzejszych niż ja. Moje zamiary są o wiele skromniejsze. Chciałabym się pochylić nad trzema tylko filmami, które mogliśmy oglądać na ekranach kin w przeciągu ostatnich dwóch lat (2014-2016), przyjrzeć się trzem aktorskim kreacjom w nich wykreowanych i zastanowić się dlaczego – pomimo uznania ze strony widzów i/lub krytyki, ważkiego tematu dzieła i samego faktu, że owe filmy i role reprezentowały wysoki poziom (o czym świadczą chociażby nominacje do innych prestiżowych nagród) – zostały tak ostentacyjnie zignorowane przez Amerykańską Akademię Filmową. Akademia nie wydaje oświadczeń, w których wykłada przyczyny odrzucenia danych filmów w walce o Oscary, poszukajmy więc sami odpowiedzi na pytanie dlaczego „Wolny strzelec”, „Cake” i „Wstrząs” nawet w niej nie zaistniały. Może zaistnieć po prostu nie mogły?

 

„Nightcrawler” (2014), reż. Dan Gilroy

 

Zacznijmy od „Nightcrawlera” z niezrozumiałych powodów przetłumaczonych przez polskiego dystrybutora jako „Wolny strzelec”. Widziałam ten film tylko raz i seansu raczej nie powtórzę, z tych samych przyczyn, dla których nie wracam do większości obrazów Michaela Hanekego, Larsa von Triera czy Wojciecha Smarzowskiego: to kino tak mocne, że nie sposób go zapomnieć. Filmy tyle ważne, co trudne w odbiorze – przede wszystkim emocjonalnym – niemniej zdecydowanie warte podjęcia wysiłku zniesienia wewnętrznego dyskomfortu. „Nightcrawler” zalicza się do tego zacnego grona z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, temat. Film Dana Gilroya opowiada o bezrobotnym Lou Bloomie (niesamowity Jake Gyllenhaal), który desperacko szuka sposobów na związanie końca z końcem. Aby zdobyć parę groszy nie zawaha się przed niczym – może kraść, może oszukiwać, może się płaszczyć i podlizywać, dla pieniędzy zrobi dosłownie wszystko. Szczęśliwie dla siebie Lou odkrywa jednak prawdziwą żyłę złota, która kryje się w zdobywaniu nagrań z wypadków i innych ludzkich tragedii dla lokalnej telewizji hołdującej starej zasadzie, że nic nie sprzedaje się lepiej niż krew, przemoc i śmierć. Cudza, oczywiście. Pozbawiony skrupułów Lou szybko dorabia się małej fortuny, a także znaczącej pozycji w telewizyjnym światku, czego nie omieszka wykorzystać, aby przekraczać kolejne granice i zdobywać nowe bastiony dla siebie i swego intratnego interesu... Film Gilroya pokazuje nam obraz wyzutych z człowieczeństwa  mediów, dla których czyjeś cierpienie jest warte tylko tyle, ile zyski z oglądalności coraz bardziej krwawych reportaży. Reżyser nas nie oszczędza – każe nam nie tylko patrzeć na nierzadko drastyczne obrazy czy całkowicie amoralne działania głównego bohatera, ale przede wszystkim – na nas samych. Kto bowiem jeśli nie my, jest odbiorcą tych ociekających posoką telewizyjnych newsów?

 

Po drugie, rola Jake'a Gyllenhaala. Aktorowi zdarzało się już co prawda grać niepokojące postaci (czego najlepszym przykładem niezapomniany Donnie Darko), nigdy jednak nie stworzył takiej postaci jak pozbawiony wszelkich hamulców psychopata Lou Bloom. Pod naporem świdrującego spojrzenia wychudzonego bohatera naprawdę można poczuć się nieswojo i nic w tym dziwnego – instynkt samozachowawczy ostrzega nas, że jesteśmy obserwowani przez niebezpiecznego osobnika, po którym można spodziewać się absolutnie wszystkiego, co najgorsze. W „Nightcrawlerze” Jake Gyllenhaal stworzył postać tyle żałosną, co przerażającą i tylko aktorski kunszt sprawił, że udało mu się nie przekroczyć cienkiej granicy między charyzmą a karykaturą, co w przypadku postaci o tak wyróżniającej się fizjonomii i zachowaniu musiało być trudne. Stało się jednak na szczęście inaczej, a rolę Blooma śmiało można uznać za jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą) kreację w jego  karierze.  Przy okazji  Jake – tak jak swego czasu Heath Ledger w „Mrocznym rycerzu” – dał nową twarz słowu „nieobliczalny”. Pomimo tych niewątpliwych osiągnięć (do których zaliczyłabym jeszcze duże poświęcenie związane ze stworzeniem fizys postaci) Gyllenhaal nie doczekał się nominacji do Oscara, o statuetce nie wspominając. Za sprawą decyzji Akademii „Nightcrawler” zaistniał jedynie w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”, nikt jednak nie typował go na zwycięzcę. Słusznie, jak się okazało – nagrodę zgarnął bowiem „Birdman”, co, trzeba przyznać, nie było zaskoczeniem raczej dla nikogo.
 

 

„Cake” (2014), reż. Daniel Barnz

 

Jennifer Aniston, ulubienica Ameryki, znana jest publiczności przede wszystkim z kultowego już serialu „Przyjaciele” i lekkich komedii, także romantycznych, w których zwykle grała role sympatycznych, nieco roztrzepanych dziewczyn, jakich nie sposób nie lubić. W „Cake” Daniela Barnza aktorka pokazuje się nam z zupełnie nowej strony. Dla roli Aniston – podobnie jak Gyllenhaal w „Nightcrawlerze” – przeszła prawdziwą metamorfozę. Przybrała na wadze i pozwoliła charakteryzatorom oszpecić swoją twarz wielką blizną – a ponieważ bohaterka Aniston się nie maluje, po raz pierwszy chyba w swojej karierze aktorka prezentuje się światu bez makijażu. Ulubienica Ameryki w „Cake” zrobiła więc niemal to samo, co Charlize Theron w pamiętnym „Monsterze”, który przyniósł jej statuetkę – w przypadku Aniston jej odważna decyzja, aby w tak spektakularny sposób zerwać z wizerunkiem perfekcyjnej piękności nie zaowocował jednak nawet nominacją, choć na spektakularnej zmianie wyglądu do roli – podobnie jak u Theron – praca nad nią wcale się przecież nie skończyła.

 

Główna bohaterka „Cake”, Claire, to wręcz antyteza emploi Aniston, którą chwilami naprawdę trudno poznać w roli strzykającej jadem i przekleństwami kobiecie po przejściach. Claire jest wredna, cyniczna i wyrachowana – a także samotna, co po tej małej prezentacji postaci niespecjalnie chyba dziwi. Po tragicznym w skutkach wypadku samochodowym kobieta cierpi z powodu chronicznego bólu i zrobi wszystko, aby doznać ulgi choć na krótką chwilę. Nietrudno się domyślić, że nasza bohaterka jest uzależniona od leków przeciwbólowych, nadużywa także alkoholu, nie stroni od przygodnego seksu... Prawdziwy dr House w kobiecym wydaniu! Claire wiele łączy z serialowym lekarzem, między nimi są jednak dwie istotne różnice: płeć oraz fach. Mam taką niepopularną teorię, że mężczyźnie zawsze wybaczy się więcej niż kobiecie, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś taki jak Gregory House niedostatki swojego trudnego charakteru rekompensuje wybitnymi zdolnościami ratującymi ludzie życie (co zresztą skwapliwie wykorzystał co najmniej tuzin serialowych scenarzystów kreśląc sylwetki takich bohaterów jak chociażby nowy Sherlock Holmes). Claire jest niepracującą, zamożną kobietą – w oczach społeczeństwa nic jej więc nie usprawiedliwia. Bohaterka Aniston reprezentuje postawę, której się nie propaguje, zwłaszcza w kinie, zwłaszcza w dzisiejszym amerykańskim kinie głoszącym hasło przezwyciężania wszelkich przeciwności z uśmiechem na twarzy. Claire ostentacyjnie wyłamuje się z tego schematu. Nie wierzy w Boga, jej cierpienie jest dla niej więc bezzasadnym, trudnym doświadczeniem, pozbawionym jakiegokolwiek sensu i celu – nieustanne odczuwanie bólu zmienia ją tylko na  gorsze, z czym kobieta nie ma zamiaru się kryć. Claire nie jest też tak silną psychicznie jednostką jak Stephen Hawking w wykonaniu Eddiego Redmayne'a (zdobywcy Oscara za tę rolę), który w „Teorii wszystkiego” nie miał nawet jednej chwili załamania czy buntu z powodu swojej coraz bardziej pogarszającej się sytuacji. Bohaterka „Cake” całą sobą wyraża stan niemal nieustającej kontestacji i sprzeciwu.

 

Ból, który stale towarzyszy Claire jest w jej odczuciu przyczyną i wytłumaczeniem wszystkich jej zachowań. Manifestując to w tak otwarty i bezceremonialny, a nierzadko nawet brutalny sposób, kobieta burzy amerykańską propagandę uśmiechu. Nie chce spełniać społecznych oczekiwań i zaciskać zębów w grymasie radości, którego oczekują od niej inni, aby dobrze czuć się w jej towarzystwie – by czuć podziw dla jej dzielnej postawy, w skrytości ducha dziękując, że ich ten zły los ominął. Claire nie chce poprawiać ludziom samopoczucia, bo sama nie ma siły, aby zadbać o swoje. Wielu jest ludzi do niej podobnych – skupionych na swojej tragedii, zmęczonych oczekiwaniami innych, zgorzkniałych – niewielu z nich stawało się jednak bohaterami filmów; dzięki Jennifer Aniston to się zmieniło. W tym miejscu mała uwaga na marginesie: popularność „Monstera” zderzona z zastanawiającym zignorowaniem na wielu polach podobnego przecież filmu z Aniston w roli głównej udowadnia, że jako widzom łatwiej przychodzi nam zrozumienie motywacji mordercy, niż człowieka nieprzyjemnego w obyciu. To co najmniej niepokojąca konkluzja.
 

 

„Cake”, podobnie jak „Nightcrawler” pokazuje nam obrazy, zjawiska i postawy, o których istnieniu wolimy na co dzień zapomnieć, bo stawiają nas w niekomfortowych sytuacjach i każą myśleć o rzeczach trudnych i nieprzyjemnych, mogących nawet znacząco zmienić sposób postrzegania samych siebie. No dobrze, filmy Dana Gilroya i Daniela Barnza można uznać  jednak za obrazy niszowe, popularne w dość wąskich kręgach, co nie powinno specjalnie dziwić – tym filmom daleko do idealnych propozycji na piątkowy wieczór. Zupełnie inaczej przedstawia się jednak sytuacja trzeciego z obrazów z wielkiej trójki zignorowanych – mam na myśli oczywiście „Wstrząs” Petera Landesmana, film, który zapewnia seans miły, wartościowy, w dodatku zwieńczony happy endem. Dlaczego więc Akademia pozostała nieczuła na jego atuty?

 

„Wstrząs” (2015), reż. Peter Landesman

 

We „Wstrząsie” Will Smith wciela się w rolę pochodzącego z Nigerii patologa Bennetta Omalu, który odkrywa powiązania między agresywną grą w futbol a problemami psychicznymi prowadzącymi w rezultacie do przedwczesnej śmierci zawodników. W walce o ujawnienie prawdy dr Omalu będzie musiał zmierzyć się z biznesmenami NFL, którym, jak łatwo się domyślić, z ogłoszeniem wyników jego badań czarno na białym pokazującym niebezpieczeństwa, z jakimi wiąże się uprawianie ukochanego sportu Amerykanów, jest bardzo nie po drodze. Lekarz o walecznym sercu w ujęciu Willa Smitha jest prawy, uczciwy i prostolinijny niemal do przesady, aktorowi udało się jednak obdarzyć tego ostatniego sprawiedliwego wiarygodnością  psychologiczną i nigeryjskim akcentem, który każdego może skłonić do uśmiechu. To właśnie za brak nominacji za rolę Bennetta Omalu żona Willa, Jada Pinkett Smith namawiała do bojkotu działań Akademii, jako że w 2016 roku nie wyróżniła ona żadnego czarnoskórego aktora, zapracowując sobie tym samym na ironiczny hashtag #Oscarsowhite (więcej na ten temat możecie przeczytać w tekście Zwierza popkulturalnego, do czego serdecznie zachęcam: https://zpopk.pl/bialo-bielusko-czyli-o-oscarssowhite.html#axzz44xHWFThL). O tym, że kreacja stworzona przez Smitha w filmie Petera Landesmana była co najmniej dobra, świadczą nominacje do Złotych Globów, Satelit i People's Choice (podobnymi mogą pochwalić się także Jake  Gyllenhaal i Jennifer Aniston za omawiane wyżej kreacje), krytyka i oburzenie mają więc swoje podstawy. Wydaje mi się jednak, że Akademia odrzuciła kandydaturę aktora w wyścigu po statuetki nie z powodów rasowych, ale dlatego że film, w którym wystąpił poruszył drażliwy temat – poważnie naruszył podstawy wizję świata, której Akademicy chcieliby hołdować. „Wstrząs” dotyczy bowiem nie tylko tego, że wielka korporacja, jaką jest NFL przez lata stawiała sport nad życie i zdrowie zawodników, że przymykała oczy na szkodliwe dla niej fakty oznaczające w praktyce prawdziwe tragedie sportowców i ich rodzin. Gwiazdy, które za czasów swojej świetności zarobiły dla ligi miliony, zostawały przez nią opuszczone w potrzebie. Jakby tego było mało, brak chętnych do udzielenia jakiejkolwiek pomocy zawodnikom nie oznaczał, ze świat o nich zapomniał – wyśmiewanie w mediach nieradzących sobie z chorobą futbolistów to przecież jeden z powodów oburzenia dr. Omalu. W całej tej sprawie nie bez znaczenia jest także stosunek Amerykanów do futbolu, ich ukochanego sportu narodowego, dla którego są w stanie poświęcić wiele. Nawet czyjeś życie – dr Bennett wprost wykazał przecież, że przyczyną śmierci wielu zawodników był właśnie futbol.

 

 

„Nightcrawler”, „Cake” i „Wstrząs” to filmy o bólu i przekroczeniu, a analiza ich recepcji prowadzi do niewesołych wniosków. Lubimy patrzeć na cudzy ból. Lubimy współczuć innym z powodu ich bólu, sami go jednak starannie unikamy (nawet jeśli ten ból ma w naszym przypadku oznaczać  tylko dyskomfort płynący z oglądania spraw nieprzyjemnych). Lubimy dopingować innych w walce z przeciwnościami, wymagać od nich imponującego optymizmu i siły, nie szczędząc przy tym jednak szyderstw w chwilach załamania walczących. Lubimy wyśmiewać cudze nieszczęścia, nie chcąc zdać sobie sprawy z tego, że nierzadko sami jesteśmy ich przyczyną. Podobnie jak Akademia, nie lubimy jednak oglądać się z tej strony, ignorujemy więc przykrą prawdę promując filmy, w których nie ma miejsca na zbyt rzeczywiste postaci, zbyt życiowe rozpoznania i za mało fotogeniczną prawdę. Ktoś powie, że przesadzam, ktoś inny, że w kinie nie ma miejsca wyłącznie  na ambitne dramaty, po obejrzeniu których trudno zasnąć i w obu przypadkach będzie miał rację. Wielki prestiż Amerykańskiej Akademii Filmowej i przyznawanych przez nią nagród łączy się jednak z dużą odpowiedzialnością, bo zdobycie nominacji i/lub statuetki przekłada się na oglądalność nagrodzonych filmów promujących konkretną wizję świata. To, że kino karmi się fikcją, nie znaczy, że musi – i może – karmić fikcją także i nas. Przypadek „Spotlight” pokazuje jednak, że zmiany są możliwe. Mam wielką nadzieję, że wbrew przysłowiu ta jedna jaskółka może rozpocząć wiosnę.

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz