„Wielki Gatsby” – Leo DiCaprio jak „Wielki Brat”

Nowego „Wielkiego Gatsby’ego” ogląda się jak przedłużony teledysk rodem z kanału MTV: dynamiczny montaż, feeria kolorów, oszałamiająca scenografia i półnagie kobiety, ukazane w roli przedmiotu pożądania. Wszystko to powoduje, że film jest stworzony do oglądania na dużym ekranie - szybko dajemy się wciągnąć w akcję, a przewijające się w błyskawicznym tempie obrazy sprawiają, że czujemy się jak na przysłowiowym „haju” . Jak to bywa z nałogami – możemy spróbować i natychmiast się zniechęcić, możemy również dać się wciągnąć bez reszty.

 

Podobnie jest w przypadku wszystkich filmów Baza Luhrmanna - reżyser bezkompromisowo rozwija własną wizję, przy okazji łamiąc zastane schematy kina kostiumowego. Niewątpliwie, za główny cel stawia sobie  zapewnienie widzowi rozrywki, co robi z iście wirtuozerskim zacięciem. Jego filmy przypominają sztuczki kuglarskie – najważniejsze jest zaskakiwanie widza coraz to nowymi rozwiązaniami i przesuwanie jego granic poznawczych.

 

Każdy doświadczony widz wie jednak, że cyrk to tylko pozornie radosne widowisko. Potwierdzają to liczne przykłady w kinie – przez  „La stradę” Felliniego, „Człowieka słonia Davida Lyncha, aż po „Hiszpański cyrk” Alexa de la Iglesia. W cieniu wielkiego show, rozgrywanego na estradzie zazwyczaj toczy się ludzka tragedia. Tak też jest w filmach Australijczyka. W eksperymentalnej adaptacji  „Romea  i Julii”  główni bohaterowie  są jak marionetki w teatrze czy postacie z reality-show, które muszą odgrywać miłosne scenki ku uciesze gawiedzi, a przez ich historię prowadzi nas beznamiętny głos prezenterki telewizyjnej. W „Moulin Rouge” postaci tragicznych jest kilka: piękna tancerka kankana zmaga się ze śmiertelną chorobą, a pod powierzchownością karła (Henri Tolouse-Latrecka) ukrywa się wrażliwy artysta-malarz, który marzy o romantycznej miłości.

 

Do tego grona świetnie pasuje Jay Gatsby, a właściwie James Gatz. Bohater organizuje huczne imprezy, na których bawi się nowojorska śmietanka, tylko po to, aby ściągnąć do domu miłość z przeszłości. Będąc w samym środku karnawału, jest jednocześnie chorobliwie samotny. W jego przypadku Luhrmann odrobinę poprzestawiał szyki - tutaj cały „cyrk” rozgrywa się poza głównym bohaterem, on jest tylko biernym obserwatorem widowiska i przybiera postać wielkiego demiurga. Jeśli przebrniemy przez teledyskowy początek (który dla niektórych stanowi najmocniejszą stronę filmu) zrozumiemy intencję reżysera, którą było przedstawienie wszystkich postaci dramatu, zanim przedstawi nam Gatsby’ego. Poznajemy więc narratora opowieści – Nicka, uroczą kokietkę Daisy, jej gburowatego męża - Toma i enigmatyczną tenisistkę - Jordan. Wszystkie postacie poza Nickiem mają celowo uwypuklone cechy, przypominają eksponaty z muzeum figur woskowych. Reżyser przedstawia Gatsby’ego z dystansu, jako jedyną pełnokrwistą postać, co pozostaje zgodne z obrazem powieściowym.

 

Dalej Luhrmann jest już mniej zachowawczy wobec oryginału – przenosi  literacką postać do świata popkultury i kultu reality show. W wizji Australijczyka główny bohater przypomina „Wielkiego Brata” –  bezwstydnie obserwującego wszystkich z góry, karzącego i wzywającego swoje dzieci do pokoju zwierzeń. Nie można odmówić reżyserowi nowatorskiego podejścia i fantazji, jednak nie sposób pozbyć się wrażenia, że ta metoda bardziej sprawdziła się w przypadku ekranizacji „Romea i Julii”. Nieśmiertelny tekst Szekspira nie zginął, a nawet zyskał przez osadzenie go we współczesności – być może dlatego, że to postacie, które już dawno zawładnęły masową wyobraźnią i nie straszny im upływ czasu. Tekst Fitzgeralda winien być raczej badany metodami psychoanalizy, wszak „Wielki Gatsby” to w ocenie krytyków powieści raczej pewne wyobrażenie czy metafora. Reżyser potraktował tę postać bardziej dosłownie, skupił się na przydomku „wielki” i całej otoczce „glamour”, pomijając jego prawdziwą tożsamość.

 

Mimo tych zastrzeżeń, jest kilka istotnych powodów, które uzasadniają kolejną ekranizację wielkiego dzieła Fitzgeralda. Przede wszystkim, obsadzenie Leonardo Di Caprio, który odegrał w filmie rolę życia. Świetnie się go ogląda w tej odrobinę autoironicznej kreacji - ostatnia scena, gdy podnosi kieliszek przypomina scenę z „Titanica”, w momencie, gdy wspomina go umierająca Kate. Wydaje się, że między tymi dwoma filmami jest rozciągnięta pewna paralela – tam ginął w lodowatym oceanie, tutaj ginie zastrzelony w basenie. W filmie dostrzega się jego aktorską transformację: z młodego, beztroskiego chłopca – symbolu romantycznych marzeń, do dojrzałego cynika, który jednak zachował chłopięcy urok. Śmiem twierdzić, że jest lepszym Gatsby’m od Roberta Redforda z poprzedniej adaptacji.

 

Druga sprawa to oczywiście muzyka. Reżyser „Moulin Rouge” znany jest z tego, że miksuje utwory starsze ze współczesnymi oraz mocne rockowe brzmienia z muzyką klasyczną. W jego najnowszym filmie przeważają utwory współczesne m.in. takich wokalistek jak Lana del Rey, Beyonce czy Fergie. Nieważne, czy dobór piosenek jest do fabuły zasadny czy też nie – trzeba przyznać, że ścieżka dźwiękowa z „Wielkiego Gatsby’ego” ufundowała w tym roku niejedną imprezę i będzie nam pewnie towarzyszyć przy noworocznej zabawie. Naturalnie, zawsze znajdzie się ktoś kto będzie się bawił słabo i nie da się zapędzić w tą filmową jazdę bez trzymanki. Ja zapaliłabym dla Luhrmanna zielone światło…

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz