„Wielkie nadzieje” – czyli Dickens w (post) burtonowskim klimacie

„Wielkie Nadzieje” to jedna z najczęściej przenoszonych na ekran powieści Charlesa Dickensa obok „Olivera Twista’’. Jej ostra jak brzytew wymowa , wyraziste charaktery  i  (typowy u Dickensa) bezlitosny obraz ludzkiej natury sprawia, że jest aktualna do dzisiaj. Niestety, klasyczne powieści mają to do siebie, że ich magia powoli się ulatnia, wraz z procesem demaskacji. Adaptacje filmowe mają za zadanie podtrzymać ich mit – reanimacja czasem się udaje, czy to dzięki nowatorskiej formie, czy dobremu aktorstwu. Niestety,  „Wielkie nadzieje’’ to film słaby – nie tylko jako ekranizacja porywającej powieści Anglika, ale w każdej kategorii.

 

Przypomnijmy treść powieści: głównym bohaterem jest mały chłopiec – Pip, wychowany przez siostrę i kowala Joe’go. W dzieciństwie przypadkowo pomaga zbiegłemu więźniowi – jak się okaże, to spotkanie wywrze wielki wpływ na jego późniejsze życie. Równocześnie chłopiec trafia w łaski pewnej ekscentrycznej starej panny - miss Havisham i staje się towarzyszem zabaw jej przybranej córki – Estelli. Chłopiec nieprzytomnie zakochuje się w dziewczynce, która później złamie jego serce.

 

Reżyser próbuje wrócić do tradycji kina kostiumowego przez klasycznie poprowadzoną narrację, zapierające dech zdjęcia, kostiumy z epoki i brak eksperymentów z formą. Zapewne część widzów „kupi” tę wersję, właśnie przez wierność powieści. Niestety, film leży na płaszczyźnie aktorskiej: postacie pierwszoplanowe są niewiarygodnie płaskie, a motywy ich postępowania niezrozumiałe dla widza. Estella jest mimozą (trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego bohater miałby jej pożądać), Pip dobrodusznym wymoczkiem, a miss Havisham….Heleną Bonham Carter – tworzą  razem iście egzotyczny tercet. W tym składzie broni się jedynie Ralph Fiennes - rola zbiega jest jakby uszyta pod niego. Odtwórca roli Heathcliffa w niezapomnianej adaptacji „Wichrowych wzgórz” udowadnia, że jest aktorem totalnym, który zmiata ze sceny całą resztę, mimo że to postać drugoplanowa.

 

Widać, że reżyser nie może się zdecydować, jaki nastrój ma dominować w filmie - patos przeplata się tu z humorem i (niezamierzoną) groteską. Kilka scen jest wręcz żywcem wyjętych z filmów Tima Burtona, jak tragikomiczna scena śmierci miss Havisham. Po chwili jednak reżyser funduje nam podniosłą scenę pożegnania Pipa i Magwitcha, gdzie Fiennes daje aktorski popis z najwyższej półki. Wszystko to sprawia, że film jest nierówny, co nie działa na jego korzyść.

 

Na pochwałę zasługują zdjęcia Johna Matiesona, które nadają filmowi nieco oniryczny klimat, rodem z kina Wojciecha Hasa – szkoda że stanowią tylko oprawę dla nieprzekonującej i ciągnącej się historii.

 

W pewnym sensie „Wielkie nadzieje” jednak zaskakują. Okazuje się, że ekranizacja nie musi być absolutnie wierna powieści, a czasem nawet lepiej jak nie jest. Świadczy o tym sukces adaptacji z Ethanem Hawke i Gwyneth Paltrow, która (mimo że mocno odbiegała od treści), oddawała jej klimat i przenosiła magię. Co najważniejsze – była w swojej oryginalności spójna. Film Newella jest natomiast rozlatującą się układanką, która boleśnie obnaża archaiczność treści i nieprzystawalność dawnych schematów kina kostiumowego do dzisiejszych czasów. Krótko mówiąc – Dickens jest nagi.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz