„Wołyń” – pamięć i przestroga

„Wołyń” – pamięć i przestroga

Na pomysł stworzenia filmu poświęconego zbrodni wołyńskiej Wojciech Smarzowski wpadł w 2012 roku. Początkowo wszystko układało się dobrze, z biegiem czasu jednak z produkcji wycofało się dwóch dużych sponsorów, bez wsparcia finansowego których nakręcenie tak drogiego obrazu, jakim jest „Wołyń” (i wszystkie inne rzetelnie zrobione filmy historyczne) było właściwie niemożliwe. Smarzowski nie miał jednak zamiaru się poddawać. Postanowił poszukać pomocy gdzie indziej – w sieci. Jego nagranie z prośbą o wpłacanie choćby symbolicznych kwot na ukończenie filmu szybko podbiło Internet i – co ważniejsze – odniosło zamierzony efekt. I tak „Wołyń”, laureat pięciu nagród ostatniego Festiwalu Filmowego w Gdyni, właśnie wchodzi do kin.

 

Ile wiesz o zbrodni wołyńskiej? A może pytanie powinno brzmieć: czy wiesz o niej cokolwiek? Nie chcę być napastliwa, nie chcę też nikogo osądzać – powyższe pytania zadawałam sama sobie przed i w trakcie seansu nowego filmu Smarzowskiego; myślę, że nie ja jedna na sali kinowej. Za sprawą pojawienia się tych myśli reżyser „Wesela” już wtedy odniósł sukces. Jego obraz jest przecież pierwszym filmem fabularnym poświęconym rzezi, jaką zgotowali Polakom ich ukraińscy sąsiedzi w latach 40., a o której mnóstwo ludzi wciąż nie wie. Jak dobrze, że pomimo licznych problemów, jakie napotkał na swojej drodze, ten film jednak powstał. I jak dobrze, że pierwszy film podnoszący temat tak wielkiej tragedii jest filmem tak dobrym. Już samym poziomem realizacyjnym Smarzowski okazuje wielki szacunek ludziom, których historie i ból postanowił przywrócić światu.

 

„Wołyń” otwierają słowa księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego o podwójnej śmierci Kresowiaków: zadanej z rąk Ukraińców i przez niepamięć, przy czym ta druga jest według niego o wiele gorsza. Swoim obrazem Smarzowski stara się więc przede wszystkim ocalić od zapomnienia dziesiątki tysięcy zamordowanych Polaków, których masowe groby rozsiane po Kresach do dziś często nie są nawet oznaczone symbolicznym krzyżem. Po „Wołyniu” to się jednak może zmienić – reżyser wielokrotnie mówił, że poprzez ten film chciał wybudować między Polakami i Ukraińcami most a nie mur. Ten pozornie szalony plan ma wielką szansę na realizację, ponieważ nowy obraz twórcy „Domu złego” to, jak to już ktoś trafnie określił, kino uczciwe. Smarzowski w „Wołyniu” nie rości sobie prawa do orzekania o jedynej słusznej racji, nie kreuje czarno-białego obrazu ówczesnej rzeczywistości (czym zgrzeszył np. Pasikowski w „Pokłosiu”). Stara się nakreślić nam różne sposoby postrzegania świata, tak, abyśmy mogli choć na chwilę przyjąć punkt widzenia Ukraińca czy Żyda i dzięki temu postarać się zrozumieć ich zachowania i motywacje, spojrzeć na Wołyń ich oczami.

 

[...] może im zaoferować wyłącznie miłość. Co znaczy miłość, kiedy kończy się świat? Nic. Wszystko.

 

Generalnie jednak swoją opowieść Smarzowski przedstawia nam z perspektywy naszych rodaków. Główną bohaterką filmu jest Zosia (Michalina Łabacz nagrodzona za najlepszy debiut na tegorocznym festiwalu w Gdyni) – śliczna Polka do szaleństwa zakochana w młodym Ukraińcu (Wasyl Wasylik), z którym jednak nie dane jej będzie wziąć ślubu. Decyzją rodziców dziewczyna wychodzi za dużo starszego od siebie zamożnego sołtysa Skibę (rewelacyjny Arkadiusz Jakubik). Ich małżeństwo nie należy do szczęśliwych, w obliczu zawirowań historii, jakich doświadczają, szybko traci to jednak na znaczeniu.

 

Rytm filmowej opowieści wyznaczają powtarzające się sceny rozgrywające się w tych samych dekoracjach, ale ze zmieniającą się obsadą. Środek nocy, ze snu wyrywa Zosię walenie do drzwi – do domu wpadają przedstawiciele NKWD. Środek nocy, ze snu wyrywa Zosię walenie do drzwi – do domu wpadają członkowie UPA, a jeszcze później: wysłannik polskiej partyzantki. Cięcie, inna scena: odświętnie ubrani Ukraińcy witają wódką i kwiatami komunistów, później znów: SS-manów. Cięcie. Naziści wystrzeliwują wołyńskich Żydów/ członkowie UPA mordują Lachów/ Polacy biorą odwet na Ukraińcach. Ktoś komuś ocalił życie, by niedługo potem stracić własne/ by ktoś mógł ocalić jego/ by mu potem to życie odebrać. Kogoś wywożą, ktoś wraca. Cierpią jedni, by zaraz po nich cierpieli drudzy. Morze krwi, morze zła, morze nienawiści, a w tym wszystkim nasza bohaterka, która próbuje tylko ochronić swoje dzieci i utrzymać się dla nich przy życiu. Marną dysponuje osłoną, może im zaoferować wyłącznie miłość. Co znaczy miłość, kiedy kończy się świat? Nic. Wszystko.

 

Właściwie trudno mi się dziwić sponsorom, którzy po bliższym zapoznaniu się z nową produkcją Smarzowskiego w panice się z niej wycofali. Hasło „Wołyń” generuje przecież tak ponure skojarzenia jak bestialskie mordy czy rzeź (przy okazji rysując w tle wizje przyszłych napięć politycznych). Wszystko to w filmie twórcy „Pod Mocnym Aniołem” jest, trudno jednak oskarżać reżysera o epatowanie okrucieństwem. Tak, Smarzowski doświadcza nas obrazami rodem z koszmaru sennego – podobnie jak robił to wcześniej w „Domu złym” czy „Róży”. Obecne w „Wołyniu” porażające sceny przemocy nie służą jednak niczemu innemu jak ukazaniu prawdy historycznej: do podobnych okrucieństw na Kresach przecież dochodziło. Przypatrujemy się im jednak tak jak Zosia – przez obsunięte krokwie uszkodzonego dachu, ukradkiem, nie chcąc widzieć co człowiek potrafi zrobić drugiemu człowiekowi.

 

Film Smarzowskiego nie wywierałby jednak tylu silnych emocji, gdyby nie był produkcją stojącą na tak wysokim poziomie realizacyjnym.

 

Choć „Wołyń” opowiada o latach 30. i 40., jest filmem zadziwiająco (i przerażająco) aktualnym. Przedstawione w nim wydarzenia dobitnie pokazują do czego prowadzi rozszalały nacjonalizm i nienawiść, co w czasach, gdy radykalizująca się prawica zdobywa coraz to nowych zwolenników odebrać można – i trzeba – jako przestrogę.

 

Film Smarzowskiego nie wywierałby jednak tylu silnych emocji, gdyby nie był produkcją stojącą na tak wysokim poziomie realizacyjnym. W przypadku „Wołynia” bez cienia przesady można mówić o mistrzostwie technicznym – piękne zdjęcia Piotra Sobocińskiego Juniora (również nagrodzone w Gdyni), świetnie poprowadzony montaż, bardzo dobry dźwięk (co, jak wiemy, w przypadku naszego kina nie jest tak oczywiste, choć ostatnio na szczęście coraz rzadziej), znakomita reżyseria... Tym, co mnie osobiście urzekło w nowym filmie Smarzowskiego jest jednak wielka staranność w odzwierciedleniu realiów czasów, w jakich rozgrywa się jego opowieść (doceniona zresztą także przez jury festiwalu w Gdyni, które uhonorowało pracującą na planie „Wołynia” Ewę Drobiec nagrodą za najlepszą charakteryzację). W tej pieczołowitości w oddaniu wyglądu domów i zagród, strojów i obyczajów czy języka i akcentu typowego dla Kresowian tkwi wiele szacunku, ale też czułości. Pewnie dlatego „Wołyń” tak mocno chwyta za serce i gardło, że ze ściśniętym sercem i gardłem był realizowany. Nie da się do tego tematu podejść bez emocji, czego zresztą Smarzowski wcale nie próbował robić i to się bardzo w filmie czuje.

 

Jedyną rzeczą, jaką mogę zarzucić „Wołyniowi” jest to, że właściwie nie dane jest nam poznać głównych bohaterów opowiadanej historii. Choć przez cały film towarzyszymy Zosi, Petrowi i Skibie, to nasza wiedza o tych postaciach niemal wcale się nie wzbogaca. Tak naprawdę nie poznajemy więc protagonistów, których losy śledzimy, co rodzi jednak pewien dystans. W stosunku do całego dzieła kwestia ta jest jednak tylko drobnym minusem, który w żaden sposób nie może podważyć rangi nowego obrazu Wojciecha Smarzowskiego. Bo „Wołyń” to bez wątpienia kino mądre, ważne i ogromnie potrzebne. Zachwyca i boli, zostanie Wam drzazgą w sercu.

_________________________________________________________________________________________________________________